Wszyscy jesteśmy Irlandczykami

Wczoraj Irlandia – a wraz z nią co najmniej pół świata – obchodziło dzień świętego Patryka. Nie może  być inaczej i na tych łamach (mogłoby w zasadzie, ale dlaczego nie?). Zamiast jednak zużywać hektolitry zielonego piwa, przyjrzyjmy się dwóm mocno “irlandzkim” słowom i ich korzeniom.

Po pierwsze więc Irlandia:

Angielska nazwa Zielonej Wyspy brzmi Ireland, irlandzka – Eire. Współczesne słowo Eire pochodzi od staroirlandzkiego Eriu - imienia bogini, utożsamianej z niezależnością, żywiołem matczynym, czy po prostu z ziemią. Dziś zapewne nazwalibyśmy tę panią bóstwem chtonicznym, niemniej nie ma co mnożyć bytów (nawet boskich) ponad potrzebę. Zawodowi językoznawcy wywodzą imię owej bogini przez protoceltyckie fiwerion, do  praindoeuropejskiego rdzenia przymiotnikowego piwer, oznaczającego pełen, bujny, kwitnący (w sanskrycie pivan, pivari i pivara oznaczają to samo.) Bogini nasza byłaby więc boginią płodności i urodzaju, lub po prostu Boginią Ziemi.

Zatrzymajmy się na moment przy protoceltyckim fiwerion - to słowo, rozwijając się drugą odnogą, nabrało brzmienia Iweriu, które zapożyczyli pierwsi goście w Irlandii. Ptolemeusz w swojej “Geographii” nazywał Irlandię Iouernia, a Rzymianie przyswoili tę nazwę w formie Hibernia - co po łacinie oznacza mniej więcej krainę zimy. Dość zabawne w tym jest, że poprzez zachodzące w językach zmiany, to co dawniej było “ziemią bogini płodności” stało się “krajem wiecznej zmarzliny”.

Skoro już wiemy święto jakiego kraju obchodzimy, skupmy się na tym, przy pomocy czego się radujemy:

Piwo (angielskie beer) w staroangielskim nazywało się beor. Jak w wielu wypadkach, tak i przy piwie (co nie musi dziwić) trwają dyskusje, co do pochodzenia tego słowa. Zazwyczaj jednak uznaje się, iż beor jest klasztornym zapożyczeniem z występującego w zwulgaryzowanej łacinie słowa biber - napój, trunek, a co za tym idzie z klasycznołacińskiego bibere - pić.  Alternatywnym źródłem jest protogermański beuwo - jęczmień.

Co ciekawe, choć piwem raczono się już w starożytnym Egipcie i Mezopotamii, dla Greków i Rzymian pozostawało ono napojem bardzo egzotycznym. Niemniej i oni mieli – oczywiście – własne słowa na określenie owego alkoholu. Łacińskie zythum pochodzi od greckiego zythos. Obu słów używano właśnie do określenia egipskiego wyrobu i tak samo – jako egipskie – je traktowano, choć najprawdopodobniej spokrewnione są z greckim zyme, oznaczającym zaczyn. Inne łacińskie słowo cervesia (odnajdywane w wielu współczesnych językach romańskich) wywodzi się najprawdopodobniej od również łacińskiego cremor - gęsty bulion. A nasze słowiańskie (a nawet starocerkiewnosłowiańskie) piwo? Ono – jak sama nazwa wskazuje – to po prostu napój, coś do picia.

Król nie Karol

Jak widzieliśmy już wiele razy, zdarzają się słowa – i to należące do tych najzwyklejszych, codziennie używanych – których pochodzenie sprawia lingwistom niemałe problemy. Jednym z takich wyrazów jest w języku angielskim king, czyli król. Współczesne słowo king - to wiemy na pewno – wywodzi się ze staroangielskiego cyning, które najpierw uległo skróceniu do form zapisywanych cyng i cing, skąd już tylko krok dzielił do zastąpienia w notacji litery c literą k (wymawiane były identycznie). Samo cyning z kolei pochodzi – jak uznali teoretycy – z protogermańskiego kuninggaz, rdzenia, który najprawdopodobniej położył też podwaliny pod inne słowa oznaczające króla, takie jak holenderskie koning, niemieckie koenig, islandzkie konungur, norwesko-duńskie kong i konge, szwedzkie kung i konung, czy farerskie (język mieszkańców Wysp Owczych) kongur.

Fajnie, mamy wiele podobnie brzmiących słów, jedno znaczenie i jeden teoretycznie wywiedziony rdzeń (przypominam, że język protogermański, podobnie jak praindoeuropejski nie jest językiem, który ktokolwiek słyszał lub widział, choćby w postaci tekstów – jest to język ustalony przez fachowców metodą analizy porównawczej, wspieranej znaleziskami archeologicznymi. Macierzą protogermańskiego mają być tereny południowej Szwecji i Jutlandii, gdzie indoeuropejczycy dotarli ponad 4500 lat temu. Dowodem na to mają być nazwy miejsc  – jedynie tam bowiem napotyka się nazwy nie posiadające germańskich rdzeni.) Czy jednak wiadomo, co ów kuninggaz znaczył?

Jedna z teorii głosi, iż słowo to wywodzi się z rdzenia kun, zbliżonego do staroangielskiego cynn (matki m.in słowa kin - “rodzina, rasa, rodzaj”, spokrewnionego zresztą z praindoeuropejskim rdzeniem gen widocznym jak pewnie pamiętamy z łaciny choćby w słowie genus), co sprawiałoby, że król (kuninggaz) był pierwotnie “przewodnikiem ludu”. W myśl innej teorii kuninggaz nie jest niczyim przewodnikiem, lecz jest “człowiekiem wywodzącym się z rodu władcy”, “mężem szlachetnego rodu”.  Oczywiście widać tu od razu, że coś takiego jak “czysta nauka” nie istnieje i pierwszą z koncepcji wspierają językoznawcy skłaniający się ku lewicowemu światopoglądowi, wyznawcami drugiej natomiast są konserwatyści i prawicowcy.

Żeby do ideologicznego sosu dodać nieco pikanterii, pojawiła się jeszcze inna koncepcja – taka w myśl której kuninggaz oznaczał “należącego do kobiety”. Oczywiście nie do każdej, ani nawet do najładniejszej z kobiet, ale do Kobiety Kobiet, czyli Wielkiej Bogini – Matki Ziemi. Według wspierających to podejście językoznawców, król był pierwotnie przede wszystkim kapłanem, strzegącym wierności swego ludu wobec rzeczonej bogini.

Do wyboru, do koloru. Rozstrzygnięcia zapewne nigdy nikt się nie doczeka. Z pewnością za to możemy powiedzieć, że kuninggaz stał się prawdziwą gwiazdą rocka wśród słów i został zapożyczony przez wiele zupełnie niegermańskich języków. Jego ślady widzimy w: fińsko-estońskim kuningas, łotewskich kungs (pan, władca) i kenins (król), rosyjsko-bułgarskim kniaz, pochodzącym z języków saami (wspominałem o nich chyba w kontekście wymierających języków, kilka języków dalekiej północy Europy) gonagas i konagas, serbskim knez, tatarskim kenaz i perskim kian.

Patrząc z naszego, słowiańskiego dystansu na owo zamieszanie, możemy z niejakim samozadowoleniem uznać za wielkie szczęście, iż nasz król, jak również kral czy korol z bratnich języków wywodzą się od  imienia prawdziwego króla – może nawet przez duże K – Karola Wielkiego. Dzięki temu nie musimy zagłębiać się w spory ideologiczne tylko dlatego, że chcielibyśmy dowiedzieć się, co proste słowo znaczy.

Błękitna krew

O arystokracji, szlachcie, rodach których korzenie sięgają pradawnych czasów powiada się niekiedy, że to ludzie o błękitnej krwi. I nie byłoby w tym nic zdrożnego ani dziwnego, gdyby nie to, że przy pomocy prostego – zazwyczaj przeprowadzanego jeszcze w dzieciństwie – doświadczenia z kolanem i asfaltem (tudzież kuchennym nożem użytym w charakterze indiańskiego sztyletu i ręką kolegi, jak było w moim przypadku, lub innymi jeszcze narzędziami i częściami ciała) dowiadujemy się, iż ludzka krew ma kolor wybitnie od niebieskiego odbiegający, mianowicie czerwony. Wiedzeni być może tą zagadką Francuzi – naród to wszak dociekliwy i filozoficznie do świata nastawiony – przeprowadzili w 1789 ów eksperyment zakrojony na szerszą skalę, przy czym badaną przez nich próbką była (początkowo) wyłącznie arystokracja. Być może doszli oni do słusznego wniosku, że sprawdzanie koloru krwi na klasie społecznej, która z definicji nie miała mieć krwi w kolorze błękitnym mija się po prostu z celem. Niestety, nawet ścięcie Ludwika XVI dowiodło publicznie, że Burbonowie – ród w końcu niemłody, a nawet stary – cechują się krwią czerwoną.

Dlaczego więc w większości języków Europy błękitna krew stanowi atrybut przypisywany arystokratom?

Wina, jak się wydaje, leży po stronie południowych sąsiadów francuskich eksperymentatorów – mianowicie Hiszpanów. Ci od VIII wieku mieli poważne problemy z arabskimi najeźdźcami i – co tu dużo ukrywać – okupantami znacznej części Półwyspu Iberyjskiego. Arabowie, poza najeżdżaniem i okupowaniem, zajmowali się na terenach dzisiejszej Hiszpanii rozmaitymi rzeczami. A to tworzyli cuda architektury, a to prezentowali Europie zapomniane w Starożytności dzieła Arystotelesa we własnym przekładzie, a jeszcze kiedy indziej “szli i mnożyli się” z lokalnymi pięknościami (czemu się nie dziwimy, gdyż wystarczy obejrzeć dowolny mecz ligi hiszpańskiej i zwrócić uwagę na przebitki z trybun, by zrozumieć nagłe zadurzenie wyznawców Mahometa).

Amory te – i temu również niezbyt się dziwimy – niezbyt podobały się starym, kastylijskim bonzom, którzy za wszelką cenę chronili swe rody przed wszelkimi kontaktami z obcymi i ich krwią. I to właśnie owi kastylijscy arystokraci z czasem zaczęli się chełpić swoją błękitną krwią (hiszp. sangre azul). Skąd jednak ten pomysł? Wyobraźmy sobie ciemnoskórego potomka Araba i iberyjskiej piękności rozmawiającego z paniczem pochodzącym z jednego ze starych, kastylijskich rodów. Ten drugi, chcąc udowodnić swoją “czystość” pokazuje na żyły – te, na tle jasnej skóry arystokraty wydają się błękitne, podczas gdy żyły rozmówcy… No cóż, do błękitu brakowało mu zazwyczaj kilka odcieni. Na ten sposób werbalnego pognębienia najeźdźcy Kastylijczycy wpadli mniej więcej w XIII wieku.

Dawno temu spotkałem się z naszym (nie napiszę polskim bo prawdopodobnie takie samo wyjaśnienie można spotkać w większość krajów naszej części świata) tłumaczeniem, iż błękitna krew (żyły) bladych arystokratów, spędzających życie we wnętrzach, różniła się od krwi (żył) pracującego na roli, a zatem mocno ogorzałego słońcem, pospólstwa.

Kto wie, być może Wschód i Zachód wymyśliły błękitną krew równolegle, czy jakby napisał intelektualista, kongenialnie. Faktem jest jednak, że do języka angielskiego wyrażenie blue blood trafiło bardzo późno, bo dopiero około roku 1830.

Na zakończenie ciekawostka, potwierdzająca, że ludzie przyznający się do posiadania błękitnej krwi nie zawsze traktowani są z sympatią. W rewolucyjnej Rosji (kolejny naród eksperymentatorów) bławatnoj (niebieski) stosowano wobec przestępców skazywanych za najcięższe zbrodnie. Skojarzenie z “niebieskim ptakiem” jest jednak chyba nie na miejscu, gdyż ci wywodzą się z biblijnego obrazu o tych ptakach niebieskich, co to “nie sieją ani żną, a Ojciec niebieski je żywi”.

Filmy, bogowie i uczeni

Wciąż chyba jeszcze nie wygasła ogólnoświatowa fascynacja pewnym filmem, komputerową kreskówką w reżyserii Jamesa Camerona,  pod odmienianym przez wszystkie przypadki tytułem Avatar. Film jest nudnawy i wtórny, z rzeczywiście kilkoma ładnymi krajobrazami i ciekawymi (przez pierwsze półtorej godziny) efektami 3d. Na szczęście jednak nie będziemy się zajmować samym filmem – wystarczy nam jego tytuł.

Po pierwsze, mam żal do polskiego dystrybutora filmu, że nie zastosował polskiej pisowni. Słowo avatar ma bowiem swój polski – wcale nie gorszy – odpowiednik – czyli awatar, ewentualnie awatara (choć ta druga opcja brzmi zdecydowanie gorzej) i nie wiem, z jakiego powodu zdecydowano się pozostawić wersję oryginalną. Ale to oczywiście purystyczne zrzędzenie i zupełnie nie na temat.

Cóż to więc za słowo? Avatar pojawia się w języku angielskim w roku 1784. Przywiózł je z Indii sir William Jones. I – odstawiając avatara na moment na bok – zajmijmy się przez chwilę panem Billem. Jones urodził się w 1746 roku jako syn… Williama Jonesa, matematyka, któremu zawdzięczamy między innymi symbol liczby pi. Mimo, iż Jones senior umarł, gdy junior miał ledwie trzy lata, temu drugiemu udało się utrzymać i wykształcić – ukończył studia na Oksfordzie. Udało mu się to między innymi dlatego, że był językowym geniuszem. W młodości opanował: grekę, łacinę, perski, arabski, hebrajski i podstawy chińskiego. Dzięki temu mógł zarabiać na tłumaczeniach (przekładał między innymi na zlecenie króla Danii Christiana VII) i nauczaniu języków. W wieku dwudziestu czterech lat był już uznanym orientalistą. Pod koniec życia mówił płynnie w trzynastu językach i radził sobie w dalszych dwudziestu ośmiu. Losy kariery skierowały go do Indii (był sędzią sądu najwyższego w Bengalu). Kultura Indii zachwyciła i pochłonęła go bez reszty, jest autorem wielu wczesnych i pionierskich opracowań na jej temat. Założył brytyjskie Towarzystwo Azjatyckie – instytucję poświęconą badaniom i krzewieniu dalekowschodniej kultury. Jako językoznawca wsławił się Jones jednak czymś innym. Otóż znając już klasyczne języki europejskie, zauważył podczas studiów nad sanskrytem znaczne podobieństwo wielu słów starożytnego języka Indii do łacińskich i greckich. To spostrzeżenie pozwoliło mu wysnuć szeroko dotychczas uznawaną teorię o języku praindoeuropejskim, stanowiącym wspólne źródło wielu języków Europy i Azji.

No dobrze, laurka wypisana wróćmy więc do avatara… Słowo to wywodzi się prosto z sanskrytu i stanowi złożenie cząstek ava - w dół i tarati - on przechodzi. W starożytnych Indiach oznaczało wcielenie, czy bardziej poprawnie – manifestację, uobecnienie się – bóstwa w świecie fizycznym. Różnica między wcieleniem, a manifestacją, przypomnijmy, polega na tym, że wcielenie zakłada (jak w chrześcijaństwie) rzeczywistą cielesność bóstwa, a manifestacja jest raczej ułudą, pozorem cielesności, czymś w rodzaju kreskówki wyświetlanej przez bóstwo na ekranie naszego świata. Początkowo Hindusi używali tego słowa na określenie różnych bóstw, później znaczenie zawęziło się do manifestacji boga Wisznu. W sanskrycie poza wersją avatar istnieje też synonim avatara, co skrzętnie przechwyciła polszczyzna. W Słowniku Języka Polskiego  czytamy:

awatara mit. ind. «wcielenie boga, który zstępuje do świata ludzi w postaci zwierzęcia, człowieka lub hybrydy, by przywrócić zachwiany ład świata»

Nie powinniśmy zapominać też o komputerowo-sieciowym znaczeniu tego słowa. Mianem awatarów określa się ikonki, reprezentujące użytkowników forów dyskusyjnych, blogów itp. Do slangu internetowego słowo to przeniknęło najprawdopodobniej z wydanej w 1992 roku powieści Neala Stephensona “Zamieć” (Snow Crash) gdzie określa ono “ciała” bohaterów, pozwalające poruszać się w cyfrowej, wirtualnej rzeczywistości.

Notka żałobna

Dziś nie będzie o etymologii. Dziś podzielę się informacją, która pod koniec zeszłego tygodnia wprawiła mnie w jakiś dziwny smutek.

Otóż na dalekich wyspach archipelagu Andamanów zmarła w wieku osiemdziesięciu pięciu lat Boa Sr. Jej śmierć, poruszająca jak każda, jest jednak wydarzeniem większej wagi niż tylko jednostkowej. Odchodząc w nieznane, Boa Sr zabrała ze sobą język bo, którego była ostatnią, żyjącą użytkowniczką. Bo należał do grupy języków andamańskich, którymi rdzenni Andamanie posługiwali się najprawdopodobniej od około siedemdziesięciu tysięcy lat, czyli od chwili, gdy ich przodkowie trafili na owe izolowane wyspy z Afryki. Co więcej – języki owe (o których więcej można przeczytać tu) trwały praktycznie niezmienione obcymi wpływami do co najmniej połowy XIX wieku. Można więc z łatwością zaryzykować stwierdzenie, że Boa Sr używała mowy zbliżonej do języka, którym posługiwali się pierwsi mówiący ludzie (tu ciekawostka – jednym z języków archipelagu Andamanów jest tzw. “język sentinel”, używany przez pierwotne plemię, unikające wszelkiego kontaktu z resztą ludzkości – wskutek czego lingwiści nie mają o nim żadnych informacji, poza tą, że istnieje.)

Być może to zupełnie naturalna kolej rzeczy. Języki starsze umierają, wypierane przez bardziej popularne i lepiej przystosowane ewolucyjnie, a przy tym takie, które miały po prostu więcej szczęścia. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że za każdym razem gdy wymiera jakiś język, tracimy coś więcej niż tylko kilka słów. A takich języków jak bo jest więcej. Specjaliści szacują, że (dane z 2005) spośród 6912 języków, jakimi posługują się obecnie mieszkańcy Ziemi, 516 jest językami prawie wymarłymi, co oznacza, że korzysta z niego tylko kilka do kilkunastu osób w podeszłym wieku.  I nie chodzi przy tym wyłącznie o języki pierwotnych, zagubionych w dalekich dżunglach plemion. W Europie mamy do czynienia z dwunastoma językami klasyfikowanymi jako “prawie wymarłe” lub “poważnie zagrożone” . W kilku łotewskich wsiach mieszka na przykład kilkadziesiąt (lub kilkanaście, w zależności od źródła) osób posługujących się językiem liwońskim. Mieszanym językiem romsko-greckim w roku 2000 posługiwało się 30 osób. Językiem ume sami, używanym w Szwecji i Norwegii mówi osób 10. Także i “nasze” języki -  kaszubski i “dolnośląski” klasyfikowane są jako odpowiednio “poważnie zagrożony” i “niemal wymarły”.

Szkoda.

Na koniec możemy już tylko posłuchać nagrań, takich jak dostępne pod poniższymi linkami:

Boa Sr mówi w języku bo (wideo)

Króciutki słownik języka bo (wraz z plikami audio)

…jak te króliki!

Ich uszy mogą mieć nawet 10 cm długości. Ważą od 40 gramów do 2 kilogramów. Mierzą sobie od 20 do 50 cm. Poruszają się najczęściej na koniuszkach palców… To nie samoloty, nie nietoperze, ani nie pędzące kule – to króliki.

Anglosasi mówią na królika rabbit (choć zdarza im się powiedzieć też i bunny, ale tym słowem nie będziemy się dziś zajmować). Więc rabbit… ale nie od zawsze. Słowo to pojawia się w angielszczyźnie pod koniec XIV wieku i przywędrowało na Wyspy z walońskiego dialektu języka francuskiego, gdzie brzmiało robete. Walonowie z kolei zapożyczyli je z od Flamandów lub Holendrów, którzy na królika wołali robbe i chyba musieli to słowo wymyślić sami, ponieważ nikt dotąd nie był w stanie wskazać, skąd do nich owo robbe przywędrowało.

Dlaczego napisałem, że “nie od zawsze”? Otóż aż do XVIII/XIX wieku rabbit był, co prawda królikiem, ale młodym króliczkiem, królisiem nawet – dzieckiem mamy króliczycy i taty królika. Dorosłe zwierzątko zwało się wówczas coney.

Wyspiarze nazywali królika coney od około 1200 roku i ta nazwa przeszła do angielskiego z anglo-normandzkiego conis, które z kolei ma swoje źródła  (podobnie jak hiszpańskie conejo, portugalskie coelho i włoskie coneglio) w łacińskim cuniculus - języki germańskie i celtyckie z północnej Europy nie miały swojego słowa na królika, jako że zwierzęta te przywędrowały na Północ dość późno (to między innymi jedna z zagadek pochodzenia wspomnianego robete). Klasyczni autorzy rzymscy twierdzą, że nazwę cuniculus zaczerpnęli ze współczesnej im mowy Celtów iberyjskich.

Los “dawnej wersji” królika stał się jednak przesądzony. Otóż wyspiarski slang nadał słowu coney nowe, niezbyt cenzuralne znaczenie – coney stał się wulgarnym określeniem mocno intymnej części kobiecego ciała. Powiązany jest też z nim czasownik connyfogle oznaczający “oszukiwać, w celu uzyskania kobiecej przychylności”. Nowe znaczenie rozpowszechniło się tak bardzo, że aby uniknąć nieporozumień nad serwowaną przez angielskie damy potrawką z królika, coraz częściej używano słowa rabbit - teraz już w sensie dorosłego zwierzaka.

Na tym jednak nie koniec problemu. Nieładne już i zepchnięte do doków, zadymionych pubów i domów uciech słowo wciąż pojawiało się w Biblii Króla Jakuba – najsłynniejszym i najdonioślejszym dla Anglików przekładzie pisma świętego. W “Księdze przysłów” czytamy tam np (XXX,26):

The conies are but a feeble folk, yet make they their houses in the rocks;

co Biblia Tysiąclecia oddaje jako:

Góraliki, lud wprawdzie niemocny, ale w skale mieszkania zakłada;

Oczywiście niemożliwością było, by duchowni czytali wiernym o tym, o czym wierni zapewne chętniej by posłuchali, lecz z pewnością nie staliby się po owej lekturze bardziej uduchowieni. Niemożliwa jednak była też zmiana tekstu Pisma, zwłaszcza że oznaczałoby to uleganie językowi plebsu. Cóż zatem pastorzy uczynili? Skorzystali z cudownej cechy angielszczyzny, która dość swobodnie traktuje związki pisowni z wymową. Wulgarny coney wymawiany był “kani”, więc nazwę biblijnego zwierzaka, nie mającego nic wspólnego z uwodzeniem, króliczeniem i innymi uciechami postanowiono wymawiać “kołni”.

Nawet jednak ta zmiana nie zdołała uratować coneya - rabbit wygrał, choć we wspomnianym na początku bunny ma obecnie mocnego konkurenta. Google pokazuje ponad 5 milionów wystąpień słowa rabbit, ale bunny (bardziej od rabbita pieszczotliwy i sugerujący młody wiek zwierzaczka) ściga go dzielnie i ma już ponad 3 miliony.

Aha, na koniec warto jeszcze wspomnieć, że istnieje jeszcze jedno słowo na określenie młodego królika (choć także młodych innych niewielkich zwierzątek futerkowych): kit.

Pani pozwoli…

Zapewne wszyscy mieli z nim kontakt – zimny, nieprzyjemny, a jednak pożyteczny. Posługują się nim tak znane w świecie medycyny postacie jak dr Gregory House, dr Meredith Grey, a także dr Zofia Burska.  Przez większość ignorowany i niedoceniany, w większości wypadków niesprawiedliwie.  Stetoskop.

Angielska (i ostatecznie polska) nazwa lekarskich słuchawek – stethoscope - pochodzi od greckiego słowa stethos, z dodanym przyrostkiem scope (przyrząd do patrzenia), mającego swe źródło w greckim skopein “patrzeć”. Stethos oznacza “pierś” lub “klatkę piersiową”.  Skąd wzięło się to słowo?

Otóż w roku 1816 młody, francuski lekarz, Rene-Theophile-Hyacinthe Laennec (1781-1826), przyjmujący w pierwszym na świecie szpitalu pediatrycznym, paryskim Hopital Necker, miał do czynienia z pacjentką uskarżającą się na problemy z sercem. Zaczął od tradycyjnego opukania jej pleców, uważnie przysłuchując się dźwiękom. Niestety nie zdało się to na wiele, gdyż mimo że szpital był dziecięcy, a pacjentka młoda, zdążyła już nabrać stosownie opływowych kształtów oraz rozmiarów i opukiwanie pleców, jeśli nawet wywoływało jakiekolwiek dźwięki, to zupełnie nie pozwalało na diagnozę schorzenia. Cóż począć? Kulturalny Laennec, nie mógł przecież przytulić policzka do stethos owej korpulentnej młodej damy. Oddajmy głos samemu medykowi:

Przypomniał mi się wtedy pewien szeroko znany i prosty fakt z dziedziny akustyki (…) Przyszło mi na myśl, jak wyraźnie słyszymy drapanie w drewnianą listewkę, gdy przytkniemy ucho do drugiego jej końca. Pokierowany tą ideą natychmiast zwinąłem kilka kartek papieru w rulon. Jeden z końców tak powstałej tuby przystawiłem w rejonie serca pacjentki, do drugiego przysunąłem ucho. Bez zaskoczenia, choć z wielkim zadowoleniem okazało się, że w ten sposób byłem w stanie usłyszeć pracę serca kobiety z wyrazistością, jakiej nie miałem nigdy osłuchując metodami tradycyjnymi. – De l’Ausculation Mediate (1819)

Swój wynalazek, po zmianie materiału z papieru na drewno, Laennec ochrzcił stetoskopem właśnie. Jako, że były to czasy gruźlicy (na którą zresztą w siedem lat po opublikowaniu cytowanego traktatu, zmarł nasz bohater) tego rodzaju przyrząd od razu zyskał sobie uznanie wielu lekarzy i na stałe zajął poczesne miejsce w medycznym arsenale. Nowoczesne, zakładane na dwoje uszu słuchawki, które zastąpiły drewnianą tubę wynalazł w 1851 urodzony w Wexford, irlandzki lekarz i podróżnik Arthur Leared (1822-1879).

Gotham

Jeśli ktoś widział filmy, czytał komiksy lub książki o niejakim Batmanie wie zapewne, że nietoperzasty superbohater zmagał się z nieprawościami świata naszego w przeogromnej metropolii zwanej Gotham.  Nie wszyscy zapewne wiedzą, że Gotham nie jest nazwą, która powstała w wyobraźni twórcy Batmana – Boba Kane’a, lecz jest jednym z określeń – chciałoby się napisać “przezwisk” – nadawanych przez Amerykanów Nowemu Jorkowi.

Nowy Jork po raz pierwszy został nazwany Gotham przez amerykańskiego pisarza i historyka, Washingtona Irvinga. W 1807 roku Irving opublikował satyrę na nowojorską socjetę i życie kulturalne  zatytułowaną “Salmagundi” (ta nazwa oznacza mięsno-warzywno-kwiatową sałatkę, bez określonego składu, za to zawsze mocno różnorodną – odpowiednik polskiego “bigosu” jeśli chodzi o określenie zbieraniny rozmaitości), której rozdział 109 zatytułowany został:

OF THE CHRONICLES OF THE RENOWNED AND ANTIENT CITY OF GOTHAM

czyli:

KRONIKI SŁYNNEGO I STAROŻYTNEGO MIASTA GOTHAM

Chodziło, rzecz jasna,  o Nowy Jork właśnie.

Co skłoniło Irvinga do nadania Nowemu Jorkowi tej właśnie nazwy? Być może podpowiedzią będzie dla nas podtytuł owego rozdziału: “How Gotham City conquered was, and how the folk turn’d apes”. (“O podboju Gotham City i o tym, jak ludzie w małpy się zmienili.”) Jak widzimy Irving nie miał zbyt wysokiego mniemania o mieszkańcach Nowego Jorku. Dlaczego jednak pisząc swój paszkwil wybrał tę akurat nazwę? Może pomoże nam tu nieco etymologii. Słowo to w staroangielskim oznaczało “zagrodę dla kóz”. Czyli jednak wciąż nadal wiemy niewiele więcej. Cóż bowiem za różnica, kozy czy małpy? I jedno i drugie mądrością nie grzeszy, przynajmniej w potocznym ludzkim mniemaniu.

Na szczęście na pomoc przychodzi nam tutaj angielska legenda, którą Irving, będący wielkim przyjacielem sir Waltera Scotta, zapewne znał. W 1460 roku powstała na Wyspach kompilacja opowieści o wieśniakach zamieszkujących osadę Gotham (miejscowość o tej nazwie istnieje w Nottinghamshire, choć nie jest do końca pewne, czy legendy mówią właśnie o niej). Chłopi ci znani być mieli ze swej prostoty i “głupoty okazującej się w efekcie mądrością”. Znaczy cechowali się tym, co chętnie dziś określamy mianem “zdrowego, chłopskiego rozumu”.

Najsłynniejszą opowieścią o “przygłupkach z Gotham” jest ta, w której wieśniacy dowiadują się, że król Jan bez Ziemi (wróg Robin Hooda, monarcha, który podpisał słynną Magna Carta) postanowił objechać swoje włości. Czy było to polowanie, czy kwestia zaczerpnięcia świeżego powietrza, nikt dziś nie jest pewny. Ważne za to jest, że w myśl ówczesnych obyczajów, zarówno króla jak i jego nieodłączną świtę liczną jak działacze PZPNu towarzyszący naszej dzielnej jedenastce, utrzymywać musieli mieszkańcy miast i wiosek, w których królewski kaprys upatrzył sobie miejsce postoju.

Gotham było niezbyt zamożną osadą, więc szczwani chłopi umyślili, że w dzień monarszej wizyty udawać będą głupków.  Gdy więc przednia straż królewskiego orszaku dotarła do ich wioski, zdumieni rycerze ujrzeli wieśniaków wielce zajętych topieniem węgorza w stawie. Pojechali kawałek dalej i zobaczyli grupę trzymających się za ręce mężczyzn, stojących kręgiem wokół krzaka. Jeden ze zbrojnych spytał:

- Co wy tam robicie?

- Ten słowik śpiewa tak pięknie, że nie chcemy go wypuścić – odparł chłop-meloman z przekonaniem.

Zadziwieni rycerze wrócili do króla Jana, którego poinformowali, iż osada gdzie zamierzają się zatrzymać, zamieszkana jest przez samych wioskowych głupków. Zniesmaczony monarcha przemyślał sprawę i ominął Gotham, dzięki czemu wieśniacy uratowali  swoje zapasy na zimę przed zakusami żarłocznej świty.

Opowieść ładna, choć prawda o mieście Batmana wygląda o wiele bardziej prozaicznie. Bill Finger, scenarzysta komiksu szukając nazwy dla opisywanej metropolii poszukiwał jej, przeglądając książkę telefoniczną. W pewnej chwili trafił na nazwę “Gotham Jewelers”…

Prawdziwy koszmar

Jeśli nie brać pod uwagę weekendów, nie sypiam ostatnio zbyt dobrze. W snach przychodzą do mnie najdziksze obrazy grozy i przestrachu, których szczegółów czytelnikom oszczędzę.  Zamiast jednak wywalać koszmarne pieniądze na psychoterapeutów postanowiłem poddać moje koszmary anglicyzacji i etymologizacji. To zawsze pomaga.

Koszmar to dla anglosasów nightmare. Przez długi czas dziwowałem się temu słowu, jako że wygląda dziwnie. Night to rzecz jasna noc, co pasuje jak ulał, ale mare? Mare to przecież klacz i choć “nocna klacz” jest niezwykle poetyckim obrazem, wizją która przywołuje wszystkie licealne fantazje o pędzie, wietrze i “Wichrowych wzgórzach”, do koszmaru pasuje jak, nie przymierzając, pięść do nosa.

I – przyznaję – w błędzie żyłem. W błędzie, z którego w ramach poprawiania jakości własnego snu, zaraz się razem z wami wydobędę.

Okazuje się bowiem, iż w tym wypadku mare nie odnosi się do samicy konia. O nie. Ta mare jest bowiem czymś o wiele bardziej groźnym i dręczącym.  W staroangielskim bowiem, mare znaczyło tyle, co łaciński incubus. Czym jest incubus? Otóż jest to demon, zły duch, pod postacią pociągającego mężczyzny nawiedzający Bogu ducha winne kobiety i albo zmuszający je do odrażających aktów, albo po prostu duszący je we śnie. Mare wywodzi się z protogermańskiego maron i praindoeuropejskiego mora. Oba słowa według fachowców mają wspólny rdzeń mer, oznaczający “ścierać, krzywdzić, chwytać”. Zbitka nightmare pojawiła się w angielskim pod koniec XIII wieku, ale sens “złego snu” zyskała sobie dopiero w roku 1829, a dwa lata później po raz pierwszy odnotowano wystąpienie tego słowa w znaczeniu “ciężkiej, wyjątkowo niepomyślnej sytuacji”.

Istnienia owych nightmares, tudzież incubusów, ludzkość świadoma była od dawna. Godfryd z Monmouth (1100-1154), walijski mnich i kronikarz, autor “Historii królów Brytanii” (Historia Regnum Britanniae, 1136) jednemu z nich przypisywał ojcostwo znanego z mitów arturiańskich czarodzieja Merlina - matką miała być walijska księżniczka. Incubusem miał też być niejaki Lilu - ojciec Gilgamesza, bohatera sumeryjskich eposów. Święty Augustyn w swoim “O państwie Bożym” (15.23) twierdzi, że dowodów na niecną wobec czcigodnych kobiet działalność incubusów jest tyle, że nie można podawać w wątpliwość ich prawdziwości. Trwały również zagorzałe dyskusje na temat płodności owych demonów. Święty Tomasz z Akwinu utrzymywał na przykład (w “Summie teologicznej”), iż same w sobie incubusy nie są w stanie spłodzić z kobietą potomstwa, lecz są na tyle złośliwe, iż przed dokonaniem nocnej napaści na kobietę, przyjmując postać żeńską, pobierają nasienie od mężczyzn i tymże nasieniem zapładniają poddane później ich mocy panie. Godfryd z Monmouth kwestię przemilcza.

Oczywiście mare ma też całkiem pokaźną ilość krewnych i znajomych w polszczyźnie. Pierwszym i najbardziej oczywistym jest nocna mara (wręcz idealna kalka nightmare), znamy też zmory, mór, a nawet Marzannę. Nie można tu również nie wspomnieć wiersza jednego z mistrzów polszczyzny, który co prawda dość daleko odszedł od tradycji średniowiecznej, ale ze swadą opisywał swojego Dusiołka (pamiętajmy, że incubusy dusiły):

Ogon miał ci z rzemyka,
Podogonie zaśz łyka.
Siadł Bajdale na piersi, jak ten kruk na snopie -
Póty dusił i dusił, aż coś warkło w chłopie!

(Bolesław Leśmian “Dusiołek”)

Innym fragmentem, który wypada tu przytoczyć choć jest z nieco innej beczki, jest cytat z eseju ojca etymologii polskiej, Aleksandra Brucknera, który w 1897 roku w pracy “Mitologia, jej dzieje, metoda i wyniki” tak pisał o źródłach mitów.

(…) źródłem mitów staje się (…) człowiek sam. Najpierw w stanie nienormalnym: więc przywidzenia jego senne, mianowicie uczucia, wywoływane przez zmorę, która dusi i pieści, przybiera kształty dzikie i szorstkie, lub piękne i lubieżne, przemienia się i znika (…)

Koszmar źródłem kultury?

late 13c., “an evil female spirit afflicting sleepers with a feeling of suffocation,” compounded from night + mare “goblin that causes nightmares, incubus,” from O.E. mare “incubus,” from mera, m?re, from P.Gmc. *maron “goblin,” from PIE *mora- “incubus,” from base *mer- “to rub away, harm, seize” (cf. first element in O.Ir. Morrigain “demoness of the corpses,” lit. “queen of the nightmare,” also Bulg., Serb., Pol. mora “incubus;” Fr. cauchemar, with first element is from O.Fr. caucher “to trample”). Meaning shifted mid-16c. from the incubus to the suffocating sensation it causes. Sense of “any bad dream” first recorded 1829; that of “very distressing experience” is from 1831.

Uwaga grypa!!!

Dziś, dołączając się do ogólnej paniki i rozhisteryzowania mediów, przyjrzymy się bliżej problemowi grypy. Grypy bezprzymiotnikowej, więc pamiętajmy, że poniższe wskazówki i objaśnienia stosują się do wszystkich rodzajów tej morderczej choroby.

A zatem – maseczki włóż!

Przeciętny Anglik czy Amerykanin nazwie grypę słowem, które równie dobrze mogłoby być pseudonimem egzotycznej tancerki – flu. To jednak tylko skrót od pełnej nazwy ptasio-świńskiego mordercy, brzmiącej influenza.

Anglosasi influenzę podebrali Włochom, w których mowie słowo to oznacza “wpływ” – podobnie zresztą jak angielskie influence. Oba te słowa mają wspólnego przodka w średniowieczno-łacińskim influentia, również oznaczającego wpływ (czegoś do czegoś). Klasyczny czasownik influo znaczył właśnie “wpływać” (jak rzeki do mórz, morza do oceanów itd.) lub “dostawać się dokądś/wciskać niepostrzeżenie”.

Angielskie influence początkowo zaczerpnęło swój sens z tego ostatniego i – będąc terminem ściśle astrologicznym – oznaczało eteryczną, emitowaną przez gwiazdy substancję, dzięki której ciała niebieskie oddziałują na ludzi. Dzisiejsze znaczenie influence jako “posiadania mocy do zmiany stanu rzeczy, czy też wywoływania określonych skutków” zyskało sobie popularność dopiero w XVI stuleciu.

Włoska influenza jednak obrała sobie inną ścieżkę rozwoju kariery i zaczęła oznaczać nagły, epidemiczny wybuch choroby (o której spowodowanie, rzecz prosta, podejrzewano gwiazdy). Przykładowo influenza di febbre scarlattina oznaczało po prostu wybuch epidemii szkarlatyny. To zastosowanie influenzy także notujemy od wieku XVI., a dokładniej od roku 1504, kiedy doszło w ówczesnej Italii do epidemii choroby, uznawanej dziś za grypę.

Dużo większa epidemia przetoczyła się przez Europę (nie omijając Anglii) w latach 1742-1743. Włosi, zgodnie ze swym półtorawiecznym zwyczajem, nazwali ją influenza di catarro. Anglicy, tradycyjnie mający kłopot z językami obcymi, przejęli tę nazwę jedynie częściowo i niedokładnie, ponieważ uznali słowo influenza za nazwę samej choroby.

Żeby jeszcze bardziej ułatwić sobie życie, od czasów wiktoriańskich okroili influenzę jeszcze bardziej, nazywając ją flue, a potem już współczesnym flu.

Maseczki zdejm!