W dżinsach do Miami

Kolejność rzeczy i naturalny porządek świata (oraz moc alfabetu) każą mi wyprawić się pod literę F – czyli na Florydę. Floryda, kraina Miami Vice, aligatorów, bagien, wodolotów ze śmiesznymi śmigłami, najsympatyczniejszego seryjnego zabójcy świata – Dextera i różnych innych delikatesów jest jednak etymologiczną pustynią. Dlatego więc na Florydę udamy się w dwóch parach spodni, po jednej nazwie na sztukę.

Nazwa Floryda wywodzi się z hiszpańskiego słowa la florida, oznaczającego kwitnącą. Półwysep został w ten sposób ochrzczony przez jednego z towarzyszy podróży Krzysztofa Kolumba, niejakiego Juana Ponce de Leona. Rok pański był wtedy 1513 i de Leon wraz ze swymi trzema statkami odkrył Florydę drugiego dnia kwietnia. To jednak nie szczególnie rozbuchana roślinność skłoniła go do wybrania tej akurat nazwy, a fakt, iż była właśnie Wielkanoc – po hiszpańsku nazywana niekiedy pascua florida. A co nasz katolicki odkrywca tam robił?

Cóż, jak to mężczyzna w pewnym wieku (był tuż po pięćdziesiątce) szukał sposobów rewitalizacji… pewnych narządów swego ciała.  A takim sposobem mogła być bijąca w legendarnej krainie Bimini Fontanna Młodości – źródło obdarzające tego, kto skosztuje zeń wody, wiecznym zdrowiem siłą i tym podobnymi rozkoszami. De Leon znał tę opowieść, gdyż była niezwykle popularna wśród Arabów, którzy przynieśli ją wraz z piękną architekturą i higieną osobistą do Hiszpanii. O podobnym miejscu opowiadał też bestsellerowy wówczas Romans o Aleksandrze Na dodatek podobną historię opowiedział mu na Puerto Rico wódz Arawaków. Opowiedział i skierował na Florydę właśnie. I to nie ja sugeruję, że coś z pewnymi sferami życia de Leona było nie w porządku, tylko niejaki Gonzalo Fernandez de Oviedo w swej pracy z 1535 roku – Historia General y Natural de las Indias (“Indii historia powszechna i naturalna”)

Ale dajmy spokój Hiszpanowi i zajmijmy się spodniami…

Dżins po angielsku to albo – co dość jasne – jeans, albo denim. Oba te słowa pochodzą od nazw miejscowych, zupełnie jednak różnych.

Denim wywodzi się z francuskiego serge de Nimes, czyli serża z Nimes, z miasta położonego na południu Francji.

Owszem, ja też nie od razu wiedziałem co to jest serża, ale już wiem i pospiesznie się dzielę:

serża trwała tkanina obustronnie diagonalna, samodziałowa, (ba)wełniana, jedwabna a. płócienna, używana gł. na garnitury, płaszcze i suknie

Słowo znalazło się w angielskim już pod koniec XVII stulecia.

Jeans z kolei pochodzi od nazwy włoskiego miasta Genua. Do angielskiego dostało się przez francuską frazę jene fustian oznaczającą pewien typ tkaniny produkowany właśnie w Genui.

Jene jako przymiotnik bierze się od alternatywnej, francuskiej nazwy dla Genui – Jannes. Anglicy z kolei nazywali to miasto Jean. Najwcześniejsze wystąpienie notujemy w pochodzącej z 1495 roku pracy Naval Accounts and Inventories of the Reign of Henry VII, gdzie czytamy o linach genueńskiej produkcji czyli

Cables…of Jeane makyng.

Miłego plażowania!


De la co???

W alfabetycznej podróży po Stanach dotarliśmy już do D. Niby nie daleko, ale w nogach czuć pewne zmęczenie, więc dzisiaj bardzo niewielki stan, tak abyśmy kończyn nadto nie utrudzili.

Delaware. To nazwa stanu, zatoki, rzeki a nawet indiańskiego szczepu. Gdyby wyciągać proste i jakże pochopne wnioski z naszych dotychczasowych dociekań, można by pomyśleć, że pierwsza była nazwa rzeki, od której nazwę zaczerpnęli Indianie, albo i na odwrót. Ale gdybyśmy tak pomyśleli, pobłądzilibyśmy. Delaware nie jest słowem-potomkiem żadnej zapomnianej indiańskiej nazwy. Pochodzi natomiast z Europy i to jej jak najbardziej cywilizowanych rejonów.

Bo jest to nazwisko. Nazwisko notowane w języku angielskim od 1201 roku, pochodzące od starofrancuskiego de la werre (wojenny/wojownik) od werre/guerre – wojna.

Nie musimy się jednak cofać do XIII stulecia, by sprawdzić po kim ten – zapewne uroczy stan – odziedziczył swą nazwę. Otóż był to – zupełnie nie uroczy – pan Thomas West, 3 Lord de la Warr (9 lipca 1577 – 7 czerwca 1618) Jak widzimy pisownia nieco się zmieniła, ale sens i źródłosłów oczywiście pozostały bez zmian. A czemuż to napisałem, że imć de la Warr nie był uroczy? Otóż był to facet, który nie dość, że podniósł rękę na swoją własną królową (pomagał Robertowi Devereux, lordowi Essex w nieudanej próbie zamachu stanu na królową Elżbietę), to jeszcze później – po szczęśliwym uniknięciu katowskiego topora – mordował niewinnych. Jak to? A tak:

Otóż pan West został wysłany do Jamestown, do Wirginii, gdzie wylądował 10 czerwca 1610 roku na czele oddziału liczącego sobie 150 ludzi i przekonał angielskich osadników, by mimo kłopotów z tubylcami (znaczy się rdzennymi mieszkańcami owych ziem) nie wracali do domu. Kłopoty te polegały na tym, że Anglicy zbudowali Jamestown w samym sercu terenów należących do wojowniczego indiańskiego plemienia, o którym za moment.  West tłumacząc krajanom, żeby nie wracali do zaszczurzonych londyńskich tawern, wiedział co mówi – był to bowiem człowiek, który nie dość, że przywiózł z Londynu instrukcje, by porywać indiańskie dzieci i wywozić je do Europy względnie sprzedawać w niewolę, to jeszcze doświadczenie militarne zdobył w czasie walk z Irlandczykami i postanowił wyćwiczone na nich taktyki zastosować też na Indianach. A głównym – wspomnianym wyżej – wrogiem Anglików w Wirginii, była konfederacja plemion Powatan (która nazwę wzięła od swego wodza Powatana – ojca niejakiej Pokahontas. De la Warr czasu nie tracił i błyskawicznie rozpętał pierwszą wojnę z Powatanami, która – poprzez stosowanie “irlandzkiej taktyki” – polegała ze strony Anglików głównie na paleniu wiosek, niszczeniu zapasów żywności, mordowaniu dzieci i kobiet, puszczaniu z dymem pól kukurydzy i na inny tym podobnych przyjemnostkach wojskowych. Mimo wszystko Indianie bronili się aż do 1614 roku, kiedy to zawarli pokój jedynie dzięki temu, że koloniści przy współpracy innego plemienia indiańskiego porwali córkę wodza Powatana - rzeczoną Pokahontas. Przymierze zostało przypieczętowane ślubem dziewczyny z niejakim Johnem Rolfe. Potem wybuchły jeszcze dwie wojny Anglików z Powatanami, ale to już inna historia.

Sam West (po którym zresztą ochrzczono – co jest jak dla mnie dość makabrycznym wyborem patrona – słynną akademię wojskową West Point) został na skutek swoich niewątpliwych “przewag strategicznych” w walce z “dzikimi” gubernatorem Wirginii, po czym wrócił do Anglii zostawiając na stołku zastępcę, niejakiego Samuela Argalla. Zmarł na statku, którym spieszył do Ameryki, po tym, jak doszły go skargi kolonistów na tyrańskie rządy Argalla.

Dakota i hobofonia

W tym tygodniu, zgodnie z dobrze ugruntowaną tradycją wybieramy się do Stanów. Ale jako, że przypadające z woli niemiłosiernego alfabetu stany mają wyjątkowo mizerną – z punktu widzenia etymologa – wartość będzie i bonus.

Ale od początku. Stany Dakota Północna (North Dakota) i Dakota Południowa (South Dakota) wzięły swą nazwę od indiańskiego plemienia Dakotów i pozostała w praktycznie niezmienionej postaci od samego początku. W dialekcie Dakotów Santee (Isanti) oznacza sprzymierzeńca tudzież przyjaciela. I to właściwie tyle. Ciekawa jest oczywiście historia samych Dakotów, ale to już temat wykraczający poza moje opowieści. Kto jednak chciałby czegoś więcej – zapraszam do Wikipedii (anglojęzyczny artykuł jest obszerniejszy) i do bibliotek po trylogię Alfreda Szklarskiego – “Złoto gór czarnych“. Ech, młodość.

A teraz bonus:

Jako, że odnoszę nieśmiałe wrażenie, iż wpis o hobo cieszył się sporym zainteresowaniem przedstawię poniżej skrótowy słowniczek slangu, jakim do końca lat 40 XX wieku posługiwali się hobo. Oto i on:

  • Angellina – (pol. Angelina/Anielica) – młody, niedoświadczony hobo.
  • Banjo – (pol. banjo) – mała, podróżna patelnia.
  • Barnacle – (dosł. pąkla – skorupiak taki, ale tu w odniesieniu do powiedzenia to cling to somebody like a barnacle – “przyczepić się do kogoś jak rzep do psiego ogona”) – Osoba, która pracuje w jednym miejscu dłużej niż rok
  • Beachcomber – (dosł. przeczesywacz plaż) – Hobo, który chętnie trzyma się okolic portów/doków.
  • Bone polisher – (dosł. szlifierz kości) – zły pies.
  • California Blankets – (dosł. kalifornijskie kocyki) – gazety, które hobo wykorzystywali w charakterze pościeli.
  • Cannonball – (dosł. kula armatnia) – szybki pociąg.
  • Carrying the Banner – (dosł. Noszenie sztandaru.) – utrzymywanie się w ciągłym ruchu/zmienianie miejsca pobytu, aby nie zamarznąć/nie dać się złapać za włóczęgostwo.
  • Catch the Westbound – (dosł. Złapać zachodni – w domyśle pociąg) – umrzeć.
  • Chuck a dummy – (dosł. walnąć laleczkę) – o kimś, kto udaje nieprzytomnego
  • Cover with the moon – (dosł. przykrywać się księżycem) – spać na wolnym powietrzu.
  • Elevated – (dosł. uniesiony) – pod wpływem alkoholu lub narkotyków
  • Graybacks – (dosł. Szare grzbiety) – wszy.
  • Grease the Track – (dosł. naoliwić/nasmarować tory) – zostać przejechanym przez pociąg
  • Honey dipping – (dosł. grzebanie się w miodzie) – czyszczenie kanałów ściekowych
  • Jungle – (dosł. dżungla) – obozowisko/miejsce spotkań hoboes.
  • Sky pilot – (dosł. podniebny pilot/pilot wiozący w niebiosa) – ksiadz, duchowny
  • Snipes – (dosł. ustrzelone, upolowane) – niedopałki upolowane np. w popielniczkach C
  • Spear biscuits – (dosł. “dźgać” włócznią za ciasteczkami) – szukać jedzenia w śmietnikach
  • Tokay Blanket – (dosł. tokajowy kocyk) – rozgrzewać się alkoholem

Uzupełnienie (dzięki czujności Torlina)

Kolega Torlin zwrócił uwagę na to, iż w posiadanym przez niego słowniku etymologii nazw geograficznych  podają za obowiązującą teorię pana Gilmore’a. Zaintrygowany poszperałem i owszem, znalazłem co następuje:

Faktycznie, w piśmie American Anthropologist 2/1922 ukazał się artykuł niejakiego Melvina R. Gilmore’a który pisze,  co następuje:

Najbardziej nawet pobieżne spojrzenie na sposób, w jaki Indianie używają tego słowa mówi, że nie może ono oznaczać “przyjaciela” w zwykłym sensie, anie “sprzymierzeńców” jako że odnosi się do jednego narodu, a nie do wielu. Słowo to, z pewnością jest tak stare, że nie da się bezsprzecznie ustalić jego pochodzenia. Można jednak spojrzeć do języków pokrewnych językowi Dakotów – np językowi Indian Omaha. Otóż wśród Indian Omaha istniało tajne stowarzyszenie Pughto. Było to stowarzyszenie wodzów i starszych. Znany mi jest jeden wers jednej z piosenek tego stowarzyszenia brzmiący “Endakutha wahatanga eame”. Zwykłym słowem, stosowanym w języku Omaha na określenie  “przyjaciela” jest “kageha“, ale mówi się, że, endakutha jest pojęciem jeszcze starszym, pochodzącym z tajnego języka owego stowarzyszenia wodzów i oznaczającego “przyjaciela” (choć dokładne znaczenie tego słowa zostało zapomniane), a całe zdanie oznaczałoby, że ktoś stwierdza, iż niejaki Wahatanaga jest jego przyjacielem, albo iż przyjaciel jest jak tarcza (wahatanaga - tarcza, eame - mówią/mówi się)

Po przeczytaniu powyższego fragmentu nie jestem pewien, o co p. Gilmore’owi chodzi. Nie dość, że posługuje się pojęciem “naród” (nation) , którego nijak nie można przyłożyć do plemion Indiańskich, będących mniej lub bardziej luźnymi związkami szczepów, do których właśnie jak ulał pasuje pojęcie sprzymierzeńca/sojusznika, to pisze, że słowo “dakota” nie może oznaczać przyjaciela, tylko po to, by dwie linijki potem stwierdzić, iż właśnie to oznacza, z tym, że wywodzi się z zapomnianego tajnego języka, tajnego stowarzyszenia, którego to stowarzyszenia on – Gilmore – zna jedną pieśń. Tak czy inaczej zresztą, wychodzi jednak na to, że dakota znaczy przyjaciel.

Łączyć ja ciąć

Dziś w naszej bezwizowej podróży etymologicznej po Stanach Zjednoczonych zawędrujemy do stanu Connecticut. Ta tajemniczo wyglądająca nazwa prowadzi nas do rzeki Connecticut. Rzeki oczywiście nie nazwali w tak karkołomny sposób Anglicy (ani nawet Holendrzy, którzy jako pierwsi osiedlili się na tych terenach. Nazwa ta pochodzi z dialektu mohegańskiego języka algonkińskiego i oznacza długą rzekę, pływową. Dialektem tym posługiwało się plemię Moheganów, których pod żadnym pozorem nie należy mieszać z Mohikanami, ani też Mahikanami, choć były to prawdopodobnie grupy spokrewnione. Nota bene James Fenimore Cooper pisał o Mohikanach, ale wybierając imię dla bohatera wybrał mohegańskie imię Unkas.

W oryginale słowo to brzmi (i wygląda) mniej więcej tak: quinnitukqu. Prawdopodobnie tak właśnie usłyszał je Adriaen Block (1567 – 1627), Holenderski żeglarz, odkrywca, prekursor handlu z Indianami i wynalazca terminu Nowe Niderlandy, którą to nazwę można obejrzeć (jak kto ma dobre oczy) na mapie przedstawiającej trasę jego podróży z 1614 roku, podczas której zbadał właśnie Connecticut. Nic więc dziwnego, że Holendrzy – choć sami posiadaniem nadmiernie łatwego w wymowie języka nie grzeszą – słysząc od handlujących z nimi Mohegam słowo quinnitukqu, zakrzyknęli ze zgrozy, poszli po rozum do głowy i przechrzcili rzekę na Versche Rivier (Świeża Rzeka). Potem przestali zajmować się słowami i podjęli trudy mnożenia pieniędzy na handlu i osadnictwie.

Najwyraźniej jednak trudy owe przesłoniły im także drażliwe kwestie demografii i rozmnażania, gdyż na terenie Connecticut wkrótce zostali potraktowani przez Anglików metodą rosyjsko-chińską. Innymi słowy, przybyszy znad Tamizy zrobiło się zbyt wielu w okolicy i Holendrzy wyparowali.

Koloniści Angielscy woleli wyraźnie nazwę indiańską. Być może dlatego, że z Holendrami nie do końca się podówczas lubili i w najlepszym wypadku ich relacje można określić jako twardą, męską nieprzyjaźń. Ważne wszakże jest, iż nikt już na piękną rzekę nie mówił Versche, tylko znów… no właśnie… jak to napisać?

A w starej dobrej Anglii tymczasem zakończyła się wojna domowa i rządy Parlamentu, koniec czasów Cromwella, demokracji i tym podobnych bzdur. Pod twardymi rządami Karola II, 29 maja 1660 roku rozpoczął się okres Restauracji. Pamiętać musimy, że Karol II miał tatusia – Karola I. Tatusia, którego wredni rewolucjoniści wzięli mu i ścięli. Kochający syn powróciwszy na tron wszystkim stronnikom Cromwella darował winy. Wszystkim, prócz tych którzy sądzili i skazywali tatę. I był konsekwentny. Do tego stopnia, że niejakiego Johna Bradshawa, który przewodniczył procesowi Karola I ekshumowano i pośmiertnie powieszono. Ścięcia, ćwiartowanie i wieszanie były na porządku dziennym i wyrok taki wydano także na dwudziestu dziewięciu spośród pięćdziesięciu dziewięciu sędziów, którzy podpisali wyrok śmierci na Karola I (Historiografowie anglosascy nazywają ich Regicides - królobójcami). Spośród nich kat dosięgnął co najmniej dziesięciu, reszta dostała wyroki dożywotniego więzienia. Reszta – prócz trzech panów o nazwiskach: William Goffe, Edward Whalley i John Dixwell. Ci sędziowie czmychnęli cudem do Nowego Świata, gdzie ukrywając się po domach przyjaciół i jaskiniach (sic! – W Connecticut do tej pory można zwiedzać Judges’ Cave – Jaskinię Sędziów) przeżyli jeszcze wiele cudownych przygód (Goffe np. uratował osiedle kolonistów ostrzegając ich przez indiańskim atakiem, czym zyskał sobie – od nazwy osiedla – przydomek Anioła z Hadley.) Czemu o nich mówimy? A dlatego, że to właśnie któryś z nich zaproponował – w chwili wolnej od uciekania przed rojalistami – dzisiejszą pisownię nazwy rzeki – a w efekcie i stanu – jako połączenie trzech prostych, angielskich słów. Connect I cut. Łączyć ja ciąć.

Karolina nie z Gogolina

Krótka wycieczka do stanów. I to aż dwóch na raz. Amerykanie mają dwie Karoliny - Karolinę Północną i Karolinę Południową. Obie panienki otrzymały swe nazwy na cześć europejskiego władcy, ale którego, to już zależy od osobistych sympatii (tudzież strony kanału La Manche, po której urodził się odpowiadający)

Jeżeli spojrzeć na sprawę z winem w jednym i żabimi udkami w drugim ręku, to Karolina została nazwana dla uhonorowania króla Francji Karola IX. Nazwę tę po raz pierwszy miał nadać obszarom zajmowanym dziś przez oba stany Jean Ribault (1520 – 1565), francuski oficery marynarki wojennej i kolonizator.

Ribault stanął na czele wyprawy mającej na celu założenie kolonii, w której hugenoci znaleźliby bezpieczną przystań. Kolonia owa – pod nazwą Charlesfort (Ang. Fort Caroline), została założona na wysepce Parris, leżącej u wybrzeży dzisiejszej Karoliny Południowej.

Dzieje kolonii nie były zbyt pomyślne. Zakładano ją dwa razy – po raz pierwszy osadnicy padli ofiarą konfliktów z Indianami i głodu, za drugim razem, zostali zmasakrowani przez Hiszpanów, którzy zdobyli fort i wybili wszystkich jego mieszkańców, którzy nie chcieli złożyć katolickiego wyznania wiary. Żeglarze z półwyspu Iberyjskiego wybili swymi mieczami ponad 350  ludzi – w tym i Ribaulta – których “odpytywali z religii” stojących ze związanymi na plecach rękoma. Miejsce, w którym się to odbyło do dziś nazywa się Matanzas (Hiszp. Masakry).

Drugim królem Karolem, który łaskawie użyczył Karolinom swego imienia był Anglik, Karol I. Władca ten – ignorując francuskie pretensje do owego terytorium – podarował w 1629 roku ziemie Karolin sir Robertowi Heathowi i nazwał je od swego imienia Carolaną. Pisownia ta utrzymała się do roku 1663, kiedy to syn Karola I, Karol II zmienił ją na dzisiejszą – Carolina i oddał we władanie ośmiu Lordom Właścicielom (Lords Proprietors) Ciekawostką jest, że (nigdy nie wprowadzoną w życie) konstytucję dla Karoliny miał rzekomo sporządzić sekretarz jednego z Lordów Właścicieli, szczególnie zainteresowanego Karoliną lorda Shaftesbury, niejaki John Locke.

Karolina została podzielona na dwie części w roku 1710.

Kalifornijskie śnienie (II) – Californication

Wspominana w zeszłym tygodniu idylliczna (?) wizja wyspy – Kalifornii – na której kobiety żyją zupełnie pozbawione męskiego towarzystwa, przeniosła się z okolic Indii do Nowego Świata (choć pamiętajmy, że oba te miejsca nie były do końca rozłączne w świadomości ówczesnych Europejczyków) pojawia się też w zapiskach z pierwszej wyprawy Krzysztofa Kolumba.

 Indianie utrzymywali, że po drodze można natknąć się na wyspę Matinino, która wedle podań zamieszkana była wyłącznie przez kobiety, z których admirał bardzo chciał zabrać pięć lub sześć, aby mogły porozmawiać z królem i królową… ale wtedy (tubylcy) powiedzieli, iż pewne jest, że owe kobiety miewają mężczyzn, którzy w określonej porze roku przypływają do nich z oddalonej od dwanaście lig wyspy zwanej Karib i że jeśli po takiej wizycie przychodził na świat syn, to odsyłany był do nich (mężczyzn) jeśli zaś dziewczynka, to zostawała z kobietami.

Skuszony podobnymi opisami ziemskiego raju, na równi z pełnymi powabu poszukiwaniami mitycznej cieśniny Anian (która miała stanowić morską drogę z Europy do Azji i z którą wiąże się ciekawe polonicum) skłoniła Hernana Cortesa do wysłania na przełomie lat 30 i 40 XVI wieku kilku ekspedycji, które miały zbadać zachodnie wybrzeża Nowej Hiszpanii. Pierwsza z nich odkryła Zatokę Kalifornijską i Półwysep Kalifornijski, co położyło kres spekulacjom iż  Kalifornia jest w istocie wyspą.

Zanim to jednak nastąpiło Cortes, 15 października 1524 roku pisał w liście do króla:

Podobnie opowiedziano mi historię pochodzącą od ludzi zamieszkujących prowincję Cihuatlán, któraz cała mocą potwierdzała istnienie wyspy zamieszkanej przez same kobiety, żyjące bez mężczyzn. Ci drudzy mają tam docierać co pewien czas z kontynentu, kiedy to kobiety im się oddają. Jeśli z takiego związku narodzi się kobieta zostaje na wyspie, jeśli nie, chłopczyk zostaje oddalony; wyspa ta ma znajdować się o dziesięć dni drogi od ich prowincji; wielu z nich tam było i widziało rzecz na własne oczy. Ponadto powiadają, iż jest ona bogata w perły i złoto. Jestem gotów by poznać prawdę na ten temat i przekazać swą wiedzę waszej wysokości.

Pomysł i nadzieja, w myśl których Kalifornia miałaby być wyspą wcale jednak nie umarły. Jeszcze przez ponad sto lat taka wyspa pojawiała się na mapach.

W latach 1535-36 sam Cortes odniósł porażkę w swych zmaganiach z Kalifornią. Próbował bowiem bezskutecznie założyć kolonię w La Paz, ale przegrał z naturą. Pierwszym człowiekiem, który z niezbitą pewnością nazywał Kalifornię Kalifornią jest natomiast wysłany na Półwysep Kalifornijski w celu potwierdzenia odkryć Cortesa (ówczesny wicekról hiszpański – Mendoza – bardzo konkwistadora nie lubił i mu nie ufał) Hernando de Alarcon.

Kalifornijskie śnienie (I)

Na wstępie ostrzegam – niech nikt z Was nie tłumaczy w taki sposób jak w tytule wpisu , tytułu piosenki California Dreaming.

Kalifornia to chyba najsłynniejszy i najlepiej obok Teksasu kojarzony stan USA. Nazywa się go też czasem the Golden State – “Złotym stanem”, ale to nie tą, gorączkowozłotną nazwą (bo za prosta) zajmiemy się dzisiaj. Dzisiaj weźmiemy na tapetę/widelec/warsztat właśnie samą nazwę California.

Teoria pierwsza:

Europejczycy z dawien dawna podejrzewali, że gdzieś u wybrzeży Indii leży wyspa, którą zamieszkują Amazonki. Właśnie z tej legendy skorzystał García Ordónez de Montalvo publikując w 1510 roku w Sewilli powieść Las Sergas de Esplandián, (novela de caballería) “Przygody Esplandiana, (powieść rycerska)” Tam znajdujemy opis tej wyspy:

Wiadomym jest, iż po prawej stronie Indii, bardzo blisko Raju Ziemskiego leży wyspa zwana Californią; zamieszkiwały ją czarne kobiety, żyjące bez ani jednego mężczyzny, z tego oto powodu, iż ich zwyczaje były zgodne z tradycjami Amazonek. Ciała ich były piękne i mocnej budowy, mięśnie silne a serca odważne. Ich wyspa najsilniejszą miała na świecie ochronę, którą dawały jej skaliste brzegi i wyniosłe klify. Broń swoją wykuwały ze złota, tak samo jak uprzęże, któremi pętały dzikie bestie, które trzymały po domach i na których jeździć zwykły. A złota używały dlatego, że na ich wyspie innego metalu nie było.

Dodajmy do tego, że królową owych złoto-czarnych dzielnych dziewoi była niejaka Califia, tudzież Calafia. A owym “ziemskim rajem” de Montalvo nazywał po prostu Azję.

Teoria druga

Inni źródeł interesującej nas nazwy upatrują nie w powieściach awanturniczo-podróżniczych, a w poezji. I to nie byle jakiej poezji. W Pieśni o Rolandzie, strofie 209, wersie 2924, w ustach cierpiącego Karola Wielkiego, pojawia się znajomo wyglądająca nazwa. Czytajmy zatem:

(najpierw oryginał)

Morz est mis nies, ki tant me fist cunquere
Encuntre mei revelerunt li Seisne,
E Hungre e Bugre e tante gent averse,
Romain, Puillain et tuit icil de Palerne
E cil d’Affrike e cil de Califerne.

(A teraz Boy-Żeleński)

Pomarł mój siostrzan, ten który mi zdobył tyle ziem. Zbuntują się przeciw mnie Sasi i Węgrzy, i Bułgarzy, i tyle przeklętych ludów; i Rzymianie, i Pujanie, i Sycylijczycy, i Afrykany, i Kalifernijczyki.

Autor nie daje nam zbyt wielu wskazówek, co do miejsca, w którym Kalifernijczyki mieliby mieszkać. Kolejność w jakiej padają kolejne nazwy zdaje się jednak sugerować, że ich ziemie miałyby leżeć gdzieś na dalekim południu.

Nadal jednak nie znamy źródłosłowu. Fachowcy podejrzewają, że w zarówno jednym jak i drugim wypadku praojcem Kalifornii mógł być arabski kalif - co ma sens zwłaszcza w przypadku Pieśni o Rolandzie. Nasi autorzy mogli być także pod wpływem nazw miejscowych – sycylijskich Californo i Calafornina czy Calahorra w Hiszpanii. Możliwe też, że w przypływie słowotwórczego szału połączyli łacińskie słowa calida i forno w coś, co z grubsza mogło oznaczać gorące palenisko – nazwę jakże celną w odniesieniu do krainy leżącej w Afryce lub nawet na południe od niej (czyli bardziej jeszcze gorącej).

W drugiej części wpisu o Kalifornii spotkamy się z Krzysztofem Kolumbem, Hernanem Cortezem i dowiemy się, że nie wszystko, co oblane wodą jest wyspą…

Ar(Kansas) z bonusem

Dwa stany USA mają wspólny ze sobą źródłosłów – Arkansas i Kansas. Arkansas to nazwa rzeki, która z kolei została ochrzczona nazwą jednego ze szczepów plemienia Dakota - Quapaw. Indianie Quapaw zwani byli w początkowym okresie kolonizacji Akancea, Acansea, Acansa, Akansa - i wreszcie przez Francuzów Arkansa. Zamykające nazwę s to po prostu końcówka liczby mnogiej. Quapaw oczywiście sami siebie nazywali Quapaw - nazwę (a)kansa nadali im Indianie posługujący się językiem algonkińskim. A w nazwie oznacza grupę etniczną, szczepkansa tymczasem, to nazwa własna jednej z gałęzi plemienia Dakotów, oznaczająca ludzi żyjących w dole rzeki, południowy wiatr, lub ludzi południowego wiatru. Inny dakocki szczep – właśnie kansa - stał się źródłem nazwy stanu Kansas.

Jako, że dziś tak krótko i bez anegdotek, pozwolę sobie opowiedzieć historię z życia (własnego) wziętą.  Otóż jak pewnie niektórzy z Was wiedzą odbywałem niedawno wojaże. Pociągiem. Pociągiem, który jedzie m.in przez Kraków. Kraków jako jedna z niewielu atrakcji turystycznych nad Wisłą, przyciąga wielu obcokrajowców, w tym i Anglików. I zdarzyło się tak, że właśnie w tym mieście dosiadł się do mojego przedziału jeden z takich panów – biznesmen z czystym akcentem oksfrodzkim (a przynajmniej uniwersyteckim) i fatalną polszczyzną (ale i tak brawa dla przyjezdnego za podjęcie walki).

Po wymianie zdawkowych “dżendobry” i tym podobnych – pan Anglik zajął się prowadzeniem przez komórkę biznesu, a ja lekturą. W pewnym momencie pojawił się – nic w tym dziwnego – konduktor. Ale nie sumiasty, nie grubawy. Nie. Pachnący, młody, śliczny, w czystym mundurze. Kobiety chyba mówią na takich “chłopiec jak malowanie”. No i fajnie. Zaczyna się sprawdzanie biletów. I nagle pan Anglik prosi chłopca konduktora, by ten zwrócił uwagę na jego bilet, ponieważ jest to bilet łączony na relację Kraków-Warszawa i Warszawa-Toruń i pan Anglik obawia się, czy mu chłopiec konduktor nie “skasuje” całości. Obawa zrozumiała i słuszna – wszak pan Anglik prowadząc interesa w naszym kraju niejedną paranoję widzieć już musiał. Niestety,  prośbę swoją wyraził w naszym języku (brawa za podjęcie walki) i nie został przez konduktora chłopca zrozumiany ani w ząb.

Jak się pewnie domyślacie powołanie we mnie natenczas zaiskrzyło i już jąłem się sposobić to tłumaczenia w obie strony, gdy chłopiec konduktor odzywa się w te słowa:

- Speak English.

Niewtajemniczonych informuję, że polski konduktor poprosił angielskiego przybysza, by ten posłużył się swoim własnym językiem. Poprosił go niezbyt może ładnie – wypadałoby dodać please, gdyż tak brzmi to trochę jak “Mów po angielsku” a z please od razu znaczyłoby “Ależ proszę mówić po angielsku, ja świetnie pana zrozumiem.” – ale i tak wybałuszyłem oczy, podniosłem szczękę z ziemi i zdążyłem nawet pomyśleć parę hymnów pochwalnych na cześć słusznej linii naszej władzy. Coś takiego widziałem pierwszy raz. Polski urzędnik odzywa się po angielsku. Ba! Z własnej woli chce ulżyć doli turysty! Cuda!

Na takie dictum pan Anglik uśmiechnął się promiennie i powtórzył swą prośbę w języku Churchilla. Z naprawdę pięknym akcentem, tak brytyjsko-wyedukowanym, że ja w życiu nie powiem tak ani zdania…

Chłopiec konduktor posłuchał, popatrzył (przypominam, że prośba brzmiała mniej więcej: Czy mógłby pan nie kasować całości mojego biletu? Chciałbym móc jeszcze dojechać z Warszawy do Torunia)  popatrzył i posłuchał, po czym wzruszył ramionami :

- No, I don’t know – odpowiedział.

Głowa mi opadła, anielskie chmury zamilkły. Radość przestała być iskrą bogów. On nie wie, czy może, czy nie może!

I zastanawiam się nad jednym – bo jestem absolutnie przekonany, że konduktor nie chciał powiedzieć “nie rozumiem”, on chciał powiedzieć to co powiedział – “nie wiem” – po to, żeby nie przyznać się do niezrozumienia tego, co usłyszał od Anglika. Otóż nie wiem, dlaczego on (ten konduktor) wolał zrobić z siebie osła w ten sposób niż przyznać się do niezrozumienia? To źle pojęta “asertywność językowa”? Bezczelność? Głupota? Nieśmiałość?

Arizona

Nazwa czterdziestego ósmego stanu USA, mimo swego ładnego brzmienia (a może właśnie dlatego?) jest dzieckiem nieznanych rodziców.

Do córeczki przyznaje się m. in język hiszpański – istnieje teoria, w myśl której Arizona to skrót od hiszpańskiego arida zona, czyli suchy obszar, pozbawiona wody okolica. Złośliwi twierdzą jednak, że to nie Hiszpanie nadali tę nazwę nowym terytoriom, tylko słysząc inne słowo przekręcili je tak, by pasowało do ich języka (i oczywiście arizońskiej pogody). Tymi złośliwcami są m. in. Baskowie (bo któż inny mógłby chcieć podłożyć nogę Hiszpanom?) którzy utrzymują, że ojciec chrzestny tego stanu był właśnie Baskiem i mówił, że kraina ta, to kraina artiz onak, czyli kraina dobrych dębów.

Innym słowem, które mogło zostać poddane subtelnej obróbce przez konkwistadorów spod znaku corridy jest słowo z należącego do grupy uto-azteckiej języka Indian Papago O’odham – (inne spotykane nazwy Papago to: Tohono O’odham, Tohanootam) Sam język z kolei nazywa się O’odham i jest jednym z urzędowych języków Meksyku. Słowo to zapisuje się jako arizonak (arizonac), lub ali szonak (ali shonac), co oznacza małą wiosnę   małe źródło ub kilka źródeł wiosen (tak, wiem – ja też się dziwię jak to możliwe)

Słowo Arizona stosowane była początkowo do nazywania osiedla wydobywających srebro górników (stan ten jest bardzo bogaty w złoża tego kruszcu) a dopiero po jakimś czasie zaczęło oznaczać całe terytorium.

Zanim 24 lutego 1863 prezydent Lincoln podpisał oficjalny dekret o utworzeniu Terytorium Arizony proponowano także inne nazw: Gadsonia, Pimeria, Arizuma, Arizonia i… Montezuma. Nie chodzi tu jednak o azteckiego władcę, tylko o mitycznego boga-herosa Indian Pueblo i Papago, którzy darzyli tę postać wielkim szacunkiem. Właśnie z tego powodu ta nazwa odpadła. Amerykanie nie uważali za rozsądne podsycać miejscowej kultury, zwłaszcza, że z rdzennymi mieszkańcami Arizony nie szło im zbyt łatwo (Apacze mieszkali właśnie tam)

Ciekawostka: Naukowcy wykazali, że 98,6% Indian Papago nie znosi smaku brukselki, ze względu na dziedziczny u nich brak tolerancji dla pochodnych fenylotiokarbamidu (PTC), których w brukselce pełno. Co dużo dla nich gorsze – 50% Papago zapada na cukrzycę.


 

Alaska

Dziś w naszej etymologicznej podróży po Stanach, wpadniemy na zimną (jakże to pasuje do tego, co za oknami) Alaskę. Nazwa czterdziestego dziewiątego stanu USA dostało się do angielskiego z języka rosyjskiego. Jak wszyscy pamiętamy to właśnie od Rosji Stany Zjednoczone zakupiły ten ogromny, złoto- i roponośny szmat lądu 30 marca 1867 roku. Wtedy nazwa Alaska stosowana była przez rosyjskich badaczy i podróżników już od około stu lat. Nie jest to oczywiście słowo pochodzące z języka rosyjskiego, a z jednego z trzech dialektów języka aleuckiego (aleucko-eskimoskiego). (Aleuci to rdzenni mieszkańcy terenów stanowiących dzisiejszą Alaskę i Wyspy Aleuckie, spokrewnieni z kanadyjskimi i grenlandzkimi Inuitami). Pierwotna wersja jest trudna do ustalenia – pojawiają się rozmaite brzmienia, z których większość jednak zbliżona jest do wyrazu alakszak. Słowo to dosłownie oznaczać ma “przedmiot wystawiony na bezpośrednie działanie wody“, czyli półwysep (ale też i kontynent, czy po prostu, stały ląd). Amerykański senator Charles Sumner proponując to słowo jako oficjalną nazwę stanu federacji pomylił się. Powiedziano mu bowiem, iż alakszak oznacza “wielką krainę

Kilka rzeczy wartych uwagi:

  • Gdy na Alaskę w pierwszej połowie XVIII stulecia dotarli Rosjanie Aleutów żyło tam około dwudziestu pięciu tysięcy. Amerykański spis z 1910 wykazał ich 1491, a w roku 1995 osób posługujących się językiem, który dał nazwę Alasce było już jedynie 3o5.
  • Alaska jest bardzo bogatym stanem. Osoby fizyczne nie płacą tam stanowego (Getoryk, dzięki za sprostowanie) podatku dochodowego. Nie ma też VAT-u. Stan wypłaca co roku wszystkim swoim mieszkańcom dywidendy z tytuły handlu ropą naftową. Około 1000 dolarów na głowę.
  • Pierwszym amerykańskim zarządcą Alaski został jeden z naszych eksportowych generałów Włodzimierz Krzyżanowski, herbu Świnka.
  • Rosyjskim okrętem przepływającym w 1732 roku przez cieśninę Beringa, w trakcie wyprawy, kiedy to obserwowano wybrzeże Alaski (co potwierdziło geograficzną bliskość Ameryki i Azji) dowodził potomek polskiego szlachcica Dymitr Pawłecki.