Czerwona wyspa

Nie, to nie będzie wpis traktujący o polityce gospodarczej i kryzysie. Jedną z korzyści grzebania się w słowach jest właśnie to, że można od map, premierów i kolorów odpocząć. Dziś kontynuujemy etymologiczną podróż po Stanach Zjednoczonych i trafiamy do stanu, który naraz nosi najdłuższą oficjalną nazwę i posiada najmniejsze terytorium ze wszystkich stanów USA. Panie i panowie, jesteśmy w Rhode Island.

Pełna nazwa stanu, właśnie ta najdłuższa, brzmi Rhode Island and Providence Plantations. Wzięła się z połączenia w jeden organizm dwóch angielskich kolonii: Rhode Island zostało założone na wyspie Aquidneck, największej spośród kilku wysp w zatoce Narrangassett, a Providence Plantations powstało pod okiem niejakiego Rogera Williamsa (do którego wrócimy poniżej) na obszarze dzisiejszego miasta Providence.

Fachowcy językowi i historycy nie mają pewności w jaki sposób wyspa Aquidneck zyskała sobie miano Rhode Island. W roku 1524, Giovanni de Verrazzano (zapomniany włoski podróżnik i odkrywca w służbie króla Francji, na zakończenie swych podróży zjedzony zresztą przez tubylców na Gwadelupie) zapisał, iż u ujścia zatoki Narrangasett znajduje się wyspa, której wygląd porównał do Rodos (ang. Rhodes). Nie do końca wiadomo, którą z wysp miał na myśli, aczkolwiek kolonizatorzy, zasiedlający potem te tereny uznali, że chodziło o wyspę Aquidneck. Pierwsze znane użycie nazwy Rhode Island datowane jest na 1637 i przypisywane Rogerowi Williamsowi (do którego wrócimy poniżej). Wyspa została oficjalnie nazwana w ten sposób w roku 1644, choć jeszcze w 1646 pojawił się dokument określający ją jako “Isle of Rhodes” (Wyspa Rodos).

Innym możliwym źródłem pochodzenia nazwy Rhode Island jest – nazwijmy ją – “teoria holenderska”. Otóż obywatel niderlandzki, przedstawiciel ówczesnej prywatnej inicjatywy (czytaj: handlarz bądź kupiec) i podróżnik Adriaen Block, opisał w 1614 roku pewną  “wyspę koloru czerwonego” (w XVII wiecznym holenderskim – “een rodlich Eylande”). Holenderskie mapy z 1659 nazywają ową wyspę “Roode Eylant” czyli po prostu Czerwoną Wyspą.  Istnieje więc możliwość, iż nazwę ukuli Holendrzy (być może sam Block) odnosząc się bądź to do czerwonych jesienią liści, bądź widocznej na brzegu czerwonawej gliny.

Może warto dodać, że w przeciwieństwie do Verrazzano, Block zmarł spokojnie w 1627 roku i został pochowany u boku kochającej żony w Amsterdamie, w kościele Oude Kerk (jedyne zmartwienie może budzić fakt, że kościół ten znajduje się w centrum słynnej Dzielnicy Czerwonych Latarni, w związku z czym życie pozagrobowe Blocka…)

Ale nie rozdrabniajmy się. Chyba już dwukrotnie obiecywałem, że napiszę więcej o niejakim Rogerze Williamsie. Podobnie jak niektóre znane nam już postacie z wczesnych dziejów USA był dzieckiem w miarę zamożnego człowieka (w tym wypadku kupca) który podczas studiów (w tym wypadku na Cambridge) przeszedł na purytanizm.

Na emigrację do Nowego Świata zdecydował się nie jak pierwsza fala jego braci w wierze w 1630, lecz rok później. Gdy wreszcie przybył do Ameryki, niemal natychmiast otrzymał propozycję – był osobą znaną w tzw. klimatach – objęcia pozycji pastora w kościele w Bostonie. Odmówił, twierdząc że kościół ten nie należy do kościołów “odseparowanych” (od państwa) co pozostawało w zgodzie z jego głównymi tezami religijnymi – wolnością wyznania i rozdziałem kościoła od państwa. To właśnie Williams był pierwszą osobą, piszącą o konieczności wzniesienia “wysokiego muru” pomiędzy “ogrodami Chrystusa” a “dziką pustynią świata”, co ostatecznie zaowocowało Pierwszą Poprawką w konstytucji USA, zapewniającą swobodę dowolnego wyznania.

Po jakimś czasie – będąc osobą uzdolnioną językowo; znał łacinę, hebrajski, grekę, holenderski i francuski – na tyle poznał mowę Indian (oraz ich samych) iż zaczął twierdzić, że angielscy koloniści nie mają prawa do amerykańskich ziem, o ile nie kupią ich od tubylców.  W tej sprawie atakował nawet samego króla Jakuba.  Te i podobne opinie doprowadziły go w efekcie w 1635 roku do wygnania z Salem, w którym wówczas mieszkał i nauczał.

Nie ma tu miejsca by opisać jego dalsze losy. (Osoby ciekawe i władające angielskim mogą zajrzeć do wyczerpującego artykułu o nim w Wikipedii) Ważny dla nas jest za to fakt, iż założył wspomnianą już kolonię zwaną Providence Plantations, a potem przemianowaną przez niego samego na Rhode Island, gdzie tolerował i chronił przedstawicieli tak różnych wyznań i religii jak baptystów, kwakrów i żydów.

Pennsylvania

Co prawda Torlin już dawno temu rozpracował znaczenie nazwy stanu Pensylwania (ang. Pennsylvania) ale obowiązek pozostaje obowiązkiem i coś napisać trzeba.

Niejaki William Penn (1644 – 1718) był młodzieńcem zarówno – jak większość dorastających chłopców – kwestionującym zastany porządek świata, jak i emocjonalnym. Jego akurat emocjonalność polegała na kwestionowaniu prawd wiary anglikańskiej i poszukiwaniu własnej drogi duchowej. Rozpoczął studia na Oksfordzie, lecz wraz z grupą znajomych został z owej uczelni usunięty, gdyż głośno protestował przeciwko zasadzie, w myśl której wszyscy studenci powinni być anglikanami. Ojciec Penna, szacowny admirał marynarki, chcąc nie chcąc wysłał Williama w podróż po Europie, z której ponoć wrócił spokojniejszy i bardziej wyważony. W nagrodę papa posłał synalka do Irlandii, by dopilnował tam rodowych włości. I wszystko byłoby dobrze, a William stałby się może przykładnym dziedzicem, gdyby nie Thomas Loe – kwakierski kazdnodzieja – który niemal natychmiast nawrócił młodego Penna na nowe wyznanie.  Ponoć pan admirał, dowiedziawszy się o konwersji potomka, doznał ciężkiego nerwowego ataku.  Atak ów skutkował w wydziedziczeniu potomka i wyrzuceniu go z rodzinnego domu.

Tymczasem w Anglii prześladowania kwakrów (a także wszystkich innych nie anglikańskich wyznań) nabierały na sile. Penna to nie zrażało – może nawet motywowało. Stał się jednym z głównych teologów i prawnych obrońców tego odłamu chrześcijaństwa. Doznał wielu nieprzyjemności, trafił przed sąd i został uwięziony. Zamieszania było co niemiara, ale dzięki talentowi i inteligencji (to taki sprytny skrót, pozwalający mi nie wdawać się tu w szczegóły) wyszedł z nich obronną ręką. Co więcej, pogodził się z umierającym ojcem, wskutek czego decyzja pana admirała o wydziedziczeniu została wycofana.  Mimo wszystko, sytuacja kwakrów nie była dobra i Penn wystąpił z pomysłem masowej emigracji swych braci w wierze do Nowego Świata. Niektórzy z nich już mieszkali w Ameryce, choć byli tam skonfliktowani z miejscowymi purytanami niemal tak ostro jak w Anglii z anglikanami. W latach 1677 i 1682 kwakrowie zakupili ziemie najpierw zachodniego, a potem wschodniego Jersey (dzisiejszy stan New Jersey).

Wskutek – znów zgrabny zwrot – być może osobistej sympatii, a możliwe że i talentów Penna (i ku ogromnemu zaskoczeniu głównego zainteresowanego) król Anglii Karol II podarował młodemu gniewnemu ogromną ilość ziemi, czyniąc go tym samym największym na świecie prywatnym posiadaczem ziemskim. Otrzymał 120 000 kilometrów kwadratowych terenów na południe od New Jersey i na północ od Maryland, wraz z pełnomocnictwami gwarantującymi mu całkowitą dowolność prawno-ustrojową w ramach owego terytorium, z wyjątkiem prawa do wypowiadania wojny i zawierania pokoju.  W zamian korona zapewniła sobie prawo do jednej piątej wpływów z wydobycia złota i srebra wydobywanego w nowej prowincji (złóż tych metali prawie tam nie było) i zlikwidowany został dług króla Karola (zaciągnięty jeszcze u starego admirała Penna) w wysokości 16 000 funtów.

Te właśnie ziemie stały się Pennsylvanią. Sam Penn – jako że teren był dziki i nieucywilizowany – zamierzał nazwać prowincję Sylvanią – krainą lasów – lecz król uparł się przy wersji Pennsylvania, przekonując Penna (który jako kwakier nie chciał przystać na tak egoistyczną nazwę) że będzie to właściwe uhonorowanie zmarłego ojca – admirała.

Ot i cała historia – może nie cała, bo ciekawe są również losy “świętego eksperymentu” jak Penn nazywał zakładanie kwakierskiego “państewka”, ale to wykracza już znacznie poza zakres naszych etymologicznych obowiązków.

Orega… Oregon

Zgodnie z zapowiedzią – do Stanów!

Do Stanów i to bardzo daleko, bo aż na Zachodnie Wybrzeże, do Oregonu.  Nazwę  “Stanu Bobrów” (w USA istnieje zwyczaj nadawania stanom “przydomków” oraz przypisywania im  symboli – większość ma swoje oficjalne zwierzęta, napoje, rośliny, tańce etc.), próbuje się rozszyfrować od lat, lecz wciąż wiadomo niewiele ponad to, iż wywodzi się ona z języka rdzennych mieszkańców i określano nią początkowo rzekę Wielką Rzekę Zachodu – półlegendarnego, prowadzącego na Zachód szlaku wodnego, współcześnie utożsamianego z rzeką Kolumbią.

Pewne jest, że po raz pierwszy użył słowa oregon niejaki Robert Rogers (1731 – 1795) amerykański żołnierz, podróżnik, tropiciel, prawie że komandos, weteran wielu wojen i tak dalej. Napisał on w 1765 petycję do króla Anglii Jerzego III, z prośbą o sfinansowanie ekspedycji mającej poszukiwać Przejścia Północno-Zachodniego.  W tekście listu pojawiła się – zastosowana właśnie do rzeki – nazwa Ouragon. Ekspedycja, na której wysłanie nalegał Rogers rzeczywiście się odbyła – król za odkrycie wodnej drogi do Pacyfiku wyznaczył sporą nagrodę -  i kierujący nią Jonathan Carver (kolejny z amerykańskich podróżników-odkrywców-żołnierzy) w swojej książce “Travels Through the Interior Parts of North America in the Years 1766, 1767 and 1768″ (“Podróże po interiorze Ameryki Północnej w latach 1766, 1767 i 1768″) opisał już ową rzekę jako właśnie Oregon.

Skąd jednak wzięło się samo słowo?

Teoria pierwsza: Mogło się zdarzyć tak, że osiemnastowieczny wydawca/redaktor mapy Ameryki Północnej (Francuz zapewne) przełamał na dwoje nazwę Ouisiconsink (Rzeka Wisconsin), zapisywaną wówczas Ouaricon-sint, na dwie części, w ten sposób, iż “sint” znalazło się pod spodem i wyglądało na to że płynąca na zachód rzeka nazywała się Ouaricon. Skąd już niedaleko do naszego, swojskiego Oregonu.

Teoria druga: algonkińskie słowa wauregan i olighin. Oba oznaczają coś “dobrego i pięknego” (w tym wypadku chodziłoby o rzekę). Co prawda w czasach Rogersa obu określeń używano wobec rzeki Ohio, ale mógł on poddać się inspiracji sformułowania “piękna rzeka” (Belle Riviere), które występowało bez indiańskiego źródłosłowu w pracy etnografa, przyrodnika i historyka Antoine-Simona Le Page du Pratza “Histoire de la Louisiane” (Historia Luizjany). Rogers – poszukując wyrażenia, które du Pratz przełożył na francuski – mógł był dotrzeć właśnie do słowa wauregan.

Teoria trzecia: Słowo ukuł wspomniany Carver. W trakcie wyprawy odwiedzając Dakotów, mógł poznać dwa szoszońskie wyrazy ogwa (rzeka) i pe-on (zachód). Haczyk tkwi w tym, iż Dakoci szoszońską zbitkę gwa wymawiali jak r (nie pytajcie, tak podają źródła). Oregon oznaczałoby więc “Zachodnią Rzekę”.

Teorie czwarta oraz czwarta i pół: Oregon może pochodzić ze zniekształconego, francuskiego ouragan (huragan, tornado) lub origan (oregano). Ta ostatnia koncepcja została jednak obalona jako zwykłe skojarzenie brzmień.

Teoria piąta: w północno-zachodnich rejonach Oceanu Spokojnego żyje sobie rybka – choć nie wiem, czy 30 cm to jeszcze rybka, czy już ryba – o nazwie olakon.  To bardzo miłe stworzenie, aczkolwiek potwornie tłuste (tłuszcz stanowi 15% masy jej ciała i po wysuszeniu oraz dodaniu knota można używać stworzenia w charakterze świecy). W XVIII stuleciu Indianie zamieszkujący dzisiejszy Oregon wytwarzali z olakonów rodzaj pasty, która stała się ważnym elementem pożywienia i chętnie eksportowanym towarem. Samą rybę nazywali oolighan i istnieje koncepcja w myśl której, żyjące dalej na wschód plemiona, kojarząc poprzez handel zachodnich sąsiadów i ich krainę  z morskim tłuściochem, zniekształciły nazwę oolighan do znanego nam oregon.

Teorie szósta i siódma: Orejon to po hiszpańsku mniej więcej tyle co “wielkouchy”.  Niektóre ze szczepów z owego regionu sztucznie powiększają sobie i zdobią uszy, co mogło spowodować, że podbijający ich hiszpańscy żołnierze nazywali całą krainę właśnie ziemią orejon, przeobrażonego potem w oregon. Również na barki Hiszpanów spada podejrzenie, iż nasz Oregon to zniekształcone Aragon (Aragonia) skąd wywodziła się spora część konkwistadorów.

Etymologiczna nuda

Tak, tak – chwilę panowała tu cisza. I wcale nie dlatego, że od wału przeciwpowodziowego dzieli mnie jakieś 200 metrów, na pewno nie dlatego bym nosił worki z piaskiem, a już całkowicie wykluczone jest, że tak bardzo zaangażowałem się w śledzenie przedwyborczych sondaży. Otóż ogarnęła mnie etymologiczna nuda. Kusiło mnie, by napisać o powodzi (ang. flood) ale co to za atrakcja pisać o tym, że słowo to wywodzi się przez staroangielskie flod i protogermańskie flothuz z praindoeuropejskiego rdzenia czasownikowego plo-/pleu- (płynąć, unosić się na wodzie). Nuda.

Potem przyszło mi do głowy, żeby napisać kolejny odcinek cyklu o stanach USA.  Wypada kolej Oklahomy, ale ponownie. Gdzie jest dreszcz etymologicznego odkrycia, jeśli po raz kolejny okazuje się, że nazwa Oklahoma wywodzi się z języka Czoktawów - okla - ludzie i homma - czerwony, czyli z grubsza oznacza “ziemię czerwonych ludzi/Indian”.  Mogłem jeszcze oczywiście dodać, że nazwę tę zaproponował niejaki Allen Wright (1826 – 1885), wódz Czoktawów, prezbiteriański pastor i żołnierz Konfederacji w czasie wojny secesyjnej… Niemniej to także, z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu, nuda.

Jeszcze potem zastanowiłem się nad wyrażeniem – obecnym zarówno w polskim jak i angielskim – “krokodyle łzy”. Tu nuda nieco ustąpiła. Krokodyle łzy to nieco poetyckie określenie udawanego żalu, smutku, czy przykrości. Ludowa mądrość głosiła bowiem, iż krokodyle płaczą pożerając swe ofiary. W języku Wyspiarzy historia ta po raz pierwszy pojawia się w książce zatytułowanej “The Voyage and Travail of Sir John Mandeville” (wydanej między 1375 i 1371) która była najprawdopodobniej kompilacją rozmaitych opowieści podróżniczych, złożoną przez Francuza, medyka z Liege, niejakiego Jehana a la Barbe. Tam czytamy:

In many places of Inde are many crocodiles — that is, a manner of long serpent. These serpents slay men and they eat them weeping

“W wielu zakątkach Indii spotkać można wiele krokodyli – czyli pewnej odmiany długiego węża. I węże owe mordują ludzi i pożerają ich, zalewając się łzami.”

Można spotkać wersję tej opowieści, wedle której gad płacze dopiero po skonsumowaniu całego ciała i dotarciu do głowy. Nie jest to jednak szloch nad marnym losem ofiary, a żal leniwego żarłoka – otóż głowa jest zbyt koścista by warto było się męczyć jej gryzieniem. O krokodylich łzach pisali też między innymi Edmund Spenser, Szekspir i Rudyard Kipling.  Koniec końców jednak, nuda.

A nuda to po angielsku boredom. Przedrostek bore (nudziarz, nudy, udręka, odwiert, otwór wiertniczy, kaliber, średnica wiertła, wiercić, drążyć, przewiercać i – ha! – borować) wywodzi się ze staroangielskiego borian oznaczającego “dziurawić, przewiercać” pochodzącego z kolei od słowa bor - “świder” a ostatecznie z praindoeuropejskiego rdzenia bher - “ciąć ostrym narzędziem” . Znaczenie “nudziarza” pojawiło się dopiero w 1768 roku (być może wcześniej się po prostu nie nudzono), prawdopodobnie dzięki skojarzeniu z monotonną i nużącą pracą świdra lub wiertła.

Żeby dodać wpisowi choć jeden słowiański akcent – istnieje w angielszczyźnie słowo nudnik - określa się nim nudziarza, męczyduszę, kogoś irytującego i natrętnego.  Pochodzi ono z polskiego lub rosyjskiego, a ostatecznych źródeł słowniki upatrują w spokrewnionych praindoeuropejskich neuti - “potrzeba” i nau - “śmierć, być wyczerpanym”.  Ale o dziwnej relacji między potrzebą a śmiercią przeczytamy w następnym tekście. O ile nie zje mnie nuda.

Ale tu macie Meksyk…

Dziś przejedziemy się po Stanach bardzo krótko, ot tyle żeby dotrzeć do granicy Meksyku…

Nie trzeba wielkiej przenikliwości, by zauważyć, że nazwa amerykańskiego stanu Nowy Meksyk pochodzi od nazwy kraju Meksyk (kraina ta została dołączona do USA po wojnie jankesko-meksykańskiej z lat 1847-48 i uzyskała status pełnoprawnego, oddzielnego stanu w 1912). A dlaczego Meksyk nazywa się Meksyk? Tajemnica lasu, chciałoby się powiedzieć i po części tak jest. Istnieją bowiem co najmniej dwie szkoły.

Pierwsza głosi, że nazwa Meksyk pochodzi od imienia azteckiego boga wojny – Mexitli (bóstwo to nosiło również o wiele bardziej śpiewne imię – Huitzilopochtli). Przyrostek -co w języku Azteków oznaczał miejsce, zatem złożenie Mexico dawałoby Miejsce Mexitliego. Co jest miejscem najbardziej właściwym dowolnemu bogu? Oczywiście jego świątynia. I to właśnie świątynia miała użyczyć swej nazwy rozrastającemu się wokół niej miastu Mexico, od którego nazwano cały późniejszy kraj.

Druga z konkurencyjnych teorii brzmi mniej więcej tak: Nazwa Mexico wywodzi się z azteckich słów: metztli (księżyc), xictli (pępek, centrum tudzież syn) plus znany nam już przyrostek -co. Wtedy Mexico znaczyłoby Miejsce w środku księżyca. Dlaczego tak? Otóż jezioro Texcoco nad którym leżało Tenochtitlan (dawna nazwa miasta Meksyk) stanowi w zasadzie system połączonych, mniejszych jezior, kształtem przypominającym królika. A Aztekowie, gdy podnosili oczy na księżyc, widzieli na nim właśnie wizerunek tego zwierzęcia i królik w ich symbolice oznaczał nic innego jak naszego satelitę.

Jest jeszcze jedna teoria, naszym zdaniem najsłabsza (pewnie dlatego, że najkrótsza i w związku z tym mało przygodowa) głosząca, iż nazwa Meksyk pochodzi od imienia bogini Mectli, odpowiadającej w azteckim panteonie za urodzaj agawy amerykańskiej.

Warto może też wspomnieć, że przejście od boga/królika-księżyca/bogini do miasta prawdopodobnie nie odbyło się zupełnie bezpośrednio. Tereny wokół (i w) dzisiejszym Mexico City zamieszkiwał bowiem aztecki szczep Mexica. Pełna starożytna nazwa miasta brzmiała wówczas Mexico-Tenochtitlan co znaczyło zamieszkane przez szczep Mexica miejsce pośród kaktusów. Ta nazwa z kolei pochodzi stąd, że członkowie szczepu Mexica - prowadzeni według legendy przez naszego znajomego Huitzilopochtli - szukali wskazanego przez boga miejsca na osiedlenie, które miał im wyznaczyć orzeł siedzący na kaktusie i konsumujący węża. Coś takiego właśnie zobaczyli na wyspie leżącej na środku jeziora Texcoco i tam w 1325 roku założyli miasto – Mexico-Tenochtitlan. Co ciekawe wizerunek orła pożerającego gada widnieje do dziś na fladze i w herbie Meksyku.

P.S. A jeśli ktoś chce sobie poczytać o Huitzilopochtli,  to zapraszam.

Trzy stany nieskupienia (albo i cztery)

No dobrze, wygląda na to, że od czasu do czasu każdego łapie coś takiego, z czym walczyć skutecznie potrafią tylko mistrzowie w rodzaju Tes Teq’a. Nieskupienie, odwlekanie, nieuważność i tym podobne zarazy. Dziękuję tym, którzy tu jeszcze od czasu do czasu zagląda(li)ją za cierpliwość i miłe słowa, kajam się, głowę popiołem posypuję i bez dalszego rozdrapywania wczesnowiosennych ran jedziemy do Stanów.

Pierwszy z dzisiejszych stanów USA to kolejny przykład tego, jak można zepsuć zabawę etymologom – Indiana. Ciężko o bardziej proste wyjaśnienie. Nazwa tego stanu, to po prostu łacińska forma, oznaczająca “ziemia Indian”. Mimo najszczerszych chęci nie udało mi się znaleźć żadnych ciekawostek językowych na temat tego stanu, a z historycznych (poza tym, że właśnie m. in. w Indianie rozgrywała się legendarna wojna Tecumseha opisana w książce-legendzie mojej młodości) to to jeno, iż mniej więcej od 900 roku naszej ery istniała na terenach dzisiejszej Indiany zaawansowana kultura Mississippian, której udało się tworzyć miasta liczące sobie nawet po ok 30 000 mieszkańców. Zniknęła ona pomiędzy XV a XVI stuleciem, między innymi dzięki panu Hernando de Soto, który spotykając się  z przedstawicielami mississippiańskich szczepów zostawiał średnio po kilkuset zabitych, oraz zarazki ospy i innych przyjemności słonecznej Hiszpanii.

Zostawiamy Indianę i przemykamy autostradą do stanu Iowa. Tu już mamy nieco przyjemniejszą robotę. Ten stan zaczerpnął swą nazwę od plemienia zwącego się – jakże zaskakująco – Iowa. Ta nazwa ma jednakże alternatywną pisownię Ioway i pochodzi od francuskiej wersji Aiouez. Rodacy Voltaire’a z kolei nauczyli się tego dziwacznego słowa od plemienia Dakotów, którzy Iowów zwali ayuxbe (lub ayuhwa), co miało oznaczać “sennych“. Sami z kolei Iowowie nazywają swoje plemię Baxodje (wym. baksodże) co wedle różnych przekładów oznacza albo “szary śnieg” albo “zakurzone twarze”. Nie pytajcie mnie jak to możliwe – mój iowański nieco zardzewiał.

Wsiadamy na mustanga (albo do mustanga – zdaje się, że były takie samochody, niech mnie fani motoryzacji poprawią) i pędzimy do New Jersey. Uwalniamy się zarazem od skomplikowanych, wieloznacznych i dziwacznie zapisywanych języków Indian i przenosimy na chwilę (w wyobraźni, bo mustangiem się nie dojedzie) na wyspę Jersey na kanale La Manche. Ta największa z – jak to mówią Anglicy – Channel Islands nosi swą nazwę od ok. 1025 roku i zapisywana była najprzeróżniej, np. Gersoi lub Jersoi, a nawet Iarnsey. Wszysktkie te warianty jednak odnoszą się do jakiegoś dawnego właściciela (lub odkrywcy) wyspy, imieniem Geirr lub Gerr. Dzierżawczy przyrostek -ey pochodzi ze staroskandynawskiej tradycji językowej i całość oznacza po prostu “wyspę/ziemię Gerra”. W Stanach nazwa Jersey wiąże się z postacią niejakiego George Cartereta (1610 – 1680), angielskiego męża stanu, szychy w Admiralicji i jednego z pierwszych wielkich posiadaczy ziemskich na terenach dzisiejszego New Jersey i Karoliny. Carteret pochodził z Jersey i najprawdopodobniej dotknięty nostalgią nazwał nowe ziemie Nowym Jersey.

Illinois i lektury

Mimo, że jakoś nie przekonują mnie takie blogowe zabawy, to dobrze się w zasadzie stało, że Hoko wywołał mnie do tablicy. A to dlatego, że etymologia nazwy stanu Illinois jest pozbawiona większych zawiłości, odniesień, zakrętasów znaczeniowych czy też innych aberracji sensu.

Słowo illinois jest francuską transkrypcją wyrazu z jednego z algonkińskich dialektów (prawdopodobnie był to dialekt nazywany dziś Miami-Illinois) Indian amerykańskich, zamieszkujących mniej więcej obszar dzisiejszego stanu. Brzmiało ono (a w każdym razie tak wygląda jego dzisiejsza, anglosaska transkrypcja) ilenweewa i wywodzi się z proto-algonkińskich cząstek elen - “zwyczajny” i we - “mówić”. Ilenweewa oznacza więc “tych którzy mówią normalnie, po naszemu”.

No cóż, słowo się rzekło, czas ankietę wypełnić:

O jakiej porze dnia czytasz najchętniej?

Najchętniej o takiej, kiedy nie jestem zmęczony czytaniem tego, co sam tłumaczę, nie chce mi się spać i mam chwilę czasu. Praktyka wskazuje na najróżniejsze pory – bez wskazania na jakąkolwiek.

Gdzie czytasz?
Przy komputerze (zawodowo), w łóżku, autobusie i przy stole (przyjemnościowo)

Jeśli czytasz (na leżąco) w łóżku, to czytasz najchętniej na plecach czy na brzuchu?
Na plecach! W brzuchu odkłada mi się wtedy golonka i nie mogę jej gnieść.

Jaki rodzaj książek czytasz najchętniej?
Nie rozumiem? Czy jeśli odpowiem, że powieści, poezję i prace filozoficzne, to będzie odpowiedź pasująca do zadanego pytania?

Jaką książkę ostatnio kupiłeś?

Wiktor Pielewin “Kryształowy świat”

Co czytałeś ostatnio?

Aleksander Ochocki “Filozofia i burze dziejowe”

Co czytasz aktualnie?
Wiktor Pielewin “Kryształowy świat”

Poza tym ja mam z czytaniem taki problem, że czytając zawodowo po te 6-9 godzin dziennie coraz mniej mam energii na czytanie dla relaksu. Trochę to przekleństwo, bo za młodu zawsze chciałem “robić coś przy książkach” a kiedy już się udało, to okazuje się, że ta sama praca od książek odgradza… Cóż, dialektyka pragnienia i spełnienia…

Używasz zakładek czy zaginasz ośle rogi? Jeśli używasz zakładek, to jakie one są?
Zakładek. Starych (albo aktualnych) biletów, oddartych z cudzych (bądź swoich) gazet skrawków papieru, ulotek… Żadnych “zakładkowych” zakładek…

Ośle rogi? – a fe!

Co sądzisz o książkach do słuchania?
Sądzę, że książki są do czytania. Niemniej to świetna sprawa dla uczących się języków obcych i dla niewidomych. Poza tym – nie drażnią mnie, ale zupełnie nie rozumiem… Lubię sobie książkę pomacać, wymiętosić, poczuć jej skórę-fakturę… A zresztą ja bez przerwy słucham muzyki, więc nie miałbym jak słuchać książek…

Co sądzisz o e-bookach?
Fatalnie się czyta z ekranu. Kiedy wreszcie powstanie jakiś sensowny e-papier tudzież e-bookowy odpowiednik empetrójek, to czemu nie.  Choć nie wierzę, by papier i druk wyginęły zupełnie.

No to ja lecę…

Ajdacho

A zatem do Stanów!

Idaho jest prawdopodobnie jedynym stanem USA, którego nazwa powstała wskutek oszustwa. Druga możliwość jest taka, że pochodzi z jednego z dialektów Apaczów, w którym idaahe oznacza wroga i takąż nazwą obdarzali pobratymców Winnetou Komancze.

To jednak nudna możliwość, a na dodatek występująca tylko w jednym z dostępnych mi źródeł. Nie zatrzymamy się więc przy niej na długo.

Z całą pewnością natomiast, po raz pierwszy zastosowano tę nazwę nazywając tak w 1860 miasteczko na terenie dzisiejszego stanu Kolorado – pełna nazwa brzmiała Idaho Springs. W tym samym roku rozpoczęto oficjalny proces tworzenia terytorium (coś jakby pre-stan) w rejonie Pike’s Peak i nazwa Idaho stanęła do konkursu. Konkurs wygrało jednak słowo colorado (które w naszym cyklu już się pojawiło)

Wiele lat potem – w 1875 roku niejaki George Willing, ekscentryk, przemysłowiec, kandydat do kongresu,z terytorium Kolorado  owiany szemraną sławą awanturnik – jeden z tych ludzi, którzy własnym sprytem stworzyli kraj McDonalda i otyłych 13-latków – oświadczył publicznie, że nazwę Idaho wynalazł nikt inny, jak on sam osobiście, a natchnienie przyszło doń podczas rozmowy z młodą dziewczyną o imieniu Ida. Przedtem “tłumaczył” to słowo jako “górski klejnot”. Czy to prawda i czy to on wymyślił tę nazwę, nie wiadomo. Sam Willing nie był osobą, którą możnaby oskarżyć o nadmierne przywiązanie do prawdy – posłużmy się choćby faktem, że po przegranych wyborach do parlamentu, niczym nie zrażony Willing i tak pojechał do Waszyngtonu gdzie – niczym jakiś Dyzma – przez jakiś czas podszywał się pod prawnie wybranego delegata.

W roku 1861 terytorium Waszyngton utworzyło z kolei hrabstwo Idaho, które miało się po jakimś czasie przekształcić w znany nam dziś stan. Jednym z pierwszych popularyzatorów tej nazwy był poeta Joaquin Miller

DYGRESJA: Joaquin Miller w rzeczywistości nosił nazwisko Cincinnatus Heine (lub Hiner) Miller i żył od 1841 (lub 1837) do 1913 roku. Postać o niezwykle barwnym życiorysie. Między innymi imał się zajęć takich jak: gotowanie (był kucharzem w obozie górniczym, nie gotował jednak chyba zbyt dobrze, gdyż wskutek własnej diety nabawił się szkorbutu), był także prawnikiem, sędzią, dziennikarzem, posłańcem Pony Express, koniokradem (za co kilka razy siedział w więzieniu), poszukiwaczem złota w czasie kalifornijskiej gorączki złota, żył rok wśród Indian, z których zresztą wziął sobie żonę o dźwięcznym imieniu Paquita. No i oczywiście był poetą nazywanym nawet “Byronem Gór Skalistych”. O jego charakterze świetnie świadczy wypowiedź Ambrose Bierce’a (który skądinąd cenił poezję Millera): “MIller jest największym kłamcą jaki kiedykolwiek chodził po tej ziemi. Nie zechce i nie będzie nigdy w stanie powiedzieć słowa prawdy. Jego utwór “Columbus” (Kolumb) był niegdyś jednym z bardziej znanych amerykańskich wierszy. KONIEC DYGRESJI

I to właśnie Miller podawał, iż Idaho ma korzenie w języku Szoszonów:  i (w dół) da (słońce lub góra) + ho (wykrzyknik), co miało znaczyć “światło padające z góry” albo “słońce wschodzi!”. Ta teoria też jednak nie jest potwierdzona żadnymi pewnymi badaniami.

Hawaje 101

Wreszcie, po wielu tygodniach, przeszkodach, wypitych herbatach, wysłuchanych pretensjach, prośbach i petycjach – niemal w samym sercu lata – lądujemy na Hawajach.

Hawaje, po angielsku nazywają się Hawaii (wym. mniej więcej hałai). W naszych, wprawionych już w oglądaniu anglosaskich słów oczach, słowo to od razu wzbudza podejrzenia – na pewno nie narodziło się w okolicach norweskich fiordów, nie wykrzyczała go po raz pierwszy polująca w germańskim praborze blondwłosa bestia Nietzschego, ani nie wystrzelił tego słowa ze swego długiego łuku, żaden praszczur Szekspira, Russela i Davida Beckhama.

Nazwa Hawaii pochodzi z – cóż za zaskoczenie – hawajskiego. Hawajskiego, do którego trafiło z języka maoryskiego (mowa rdzennych mieszkańców Nowej Zelandii), lub markiskiego (język, którym mówią mieszkańcy Markizów – wysp na Oceanie Spokojnym). W każdym razie tatą lub dziadkiem hawajskiego słowa hawajskiego jest słowo z któregoś z języków polinezyjskich. Nie do końca jednak wiadomo, co to było dokładnie za słowo.

Pierwsza teoria głosi, że hawaii, to potomek słowa Hawaiki - nazwy legendarnej krainy, z której swoje pochodzenie wywodzą niektóre ludy Polinezji.  Słowo to w różnych tamtejszych językach brzmi rozmaicie: Hawaiki, Havai?i, lub ?Avaiki. Uważający się za najstarszy z polinezyjskich ludów Samoańczycy nie znają mitu o Hawaiki, ale ich największa wyspa nazywa się Savai’i, która to nazwa ma co najmniej z Hawaiki wspólnego przodka.  Nowozelandzcy Maorysi opowiadają, że ich przodkowie przybyli na “Ziemię, Na Której Jackson Nakręcił Władcę Pierścieni” w czterdziestu odkrytych dłubankach. Hawaiki stanowi też miejsce, do którego powracają zmarli. Powracają z przystankiem na Wyspach Trzech Króli, które są najbardziej na północ wysuniętym punktem Nowej Zelandii. Wygląda więc na to, iż pierwsi Maorysi przybyli z tamtego kierunku – co zresztą nie powinno zanadto dziwić – na południe są już tylko pingwiny i humbaki. Badania genetyczne i językowe wskazują zresztą, iż ci Polinezyjczycy (podobnie jak australijscy Aborygeni) przybyli do swoich krajów – rajów z wysp Azji Wschodniej – prawdopodobnie z Tajwanu.

Drugim pomysłem, zmierzającym do wyjaśnienia pochodzenia nazwy Hawaii jest ten, że wyspy wzięły swe imię od… imienia ich legendarnego odkrywcy, niejakiego Hawaiiloa.

Legenda o Hawaiiloa wygląda w skrócie tak. Nasz śmiałek pływał sobie po Pacyfiku i przypadkiem odkrył Hawaje (a tak, nie wszystkie odkrycia muszą od razu opowiadać o stłuczonych jajkach, katolickich królach, żądzy pieniądza, poszukiwaniu nowych szlaków handlowych itp. – w niektórych miejscach świata ludzie sobie po prostu pływają po oceanach i czasem coś znajdują. Ot, tak.) Kiedy więc nasz starożytny żeglarz stwierdził, że Hawaje są miejscem, w którym chciałby się zestarzeć, powrócił do swojej krainy – malowniczo określanej jako Ka ??ina kai melemele a Kane, czyli Ziemi żótego morza Kane. Z tego miejsca zabrał swoją rodzinę i ośmiu innych, dzielnych jak on, żeglarzy i w ten sposób skolonizował wyspy. To od jego imienia miała wziąć swą nazwę wyspa Hawaii, a od imion jego synów nazwano hawajskie wyspy Oahu, Kauai i Maui.

A skąd w tytule wpisu 101? Otóż uznałem, że świętowanie wpisu numer sto byłoby zbyt banalne. Upamiętniam więc sto pierwszy.

Ponadto informuję, że zachęcony przykładem Hoko jadę odpoczywać bez sieci w Bieszczady. Wracam za około tydzień.

See ya!

Dwa stany…

Tak, wakacyjny  marazm to poważna sprawa, na szczęście dziś zrobiło się chłodniej, dzienna porcja pracy przebrnięta, można więc nadrobić – z płonącymi ze wstydu uszami – zaległości blogowe.

Żeby jednak nie wybijać się do końca z wakacyjnego klimatu, proponuję kolejną część naszej wycieczki po Stanach Zjednoczonych.  Żeby jeszcze przed końcem lata dotrzeć na Hawaje (na których już byliśmy, ale ładnie tam, więc pewnie pozwolimy sobie na raz jeszcze) za jednym zamachem odwiedzimy dziś stany Georgia i New Hampshire.

Ze Stanem Georgia problemu żadnego nie mamy. Nazwę tę, na cześć króla Jerzego Drugiego (George II) nadał stanowi jego założyciel James Oglethorpe (1696 – 1785), brytyjski generał i filantrop. O jego filantropii wspominamy nie bez kozery, ponieważ projekt założenia kolonii angielskiej pomiędzy Karoliną, a Florydą, czyli właśnie późniejszej Georgii, powstał z myślą o stworzeniu miejsca, w którym mogłyby znajdować schronienie osoby niewypłacalne (czyt. bankruci) i prześladowani w kontynentalnej Europie protestanci. Oglethorpe prowadził kampanię na rzecz likwidacji więzień dla dłużników (debtor’s prisons) które do 1869 roku były w Zjednoczonym Królestwie (w USA do 1833)  standardowym sposobem radzenia sobie z dłużnikami nie będącymi w stanie uregulować należności. Nasz filantrop chciał, by zamiast osadzać takich delikwentów w lochu, wysyłano ich do Georgii, gdzie swą kolonizacyjną robotą przysporzyli więcej szczęścia ogółowi. Jak widać wizja piękna, ale zrealizowana połowicznie – Georgia została oficjalnie założona w 1732, a do kiedy dłużnicy trafiali standardowo do więzienia widzieliśmy wyżej.

Z Georgii lotem indiańskiej strzały mkniemy do New Hampshire. Co bardziej wnikliwi (i nie kryjmy, czepialscy) czytelnicy mogą zwrócić uwagę, że nazwa New Hampshire zaczyna się na N, a nie kolejne w alfabecie H, ale głównym kąskiem etymologicznym jest tu drugi człon nazwy, a ten to już H pełną gębą.

New Hampshire zatem to tyle, co Nowe Hampshire – a Hampshire, to nazwa hrabstwa leżącego na południu Anglii.  Nazwa Hampshire ma swoje żródła w IX wiecznym, staroangielskim słowie hamtunscir. Pierwotnie była to nazwa miasta Southhampton - south hampton/południowe hampton  – które nazywało się u swego zarania po prostu Hamtun. Ham i tun to dwa staroangielskie słowa – ham oznacza: “gospodarstwo rolne, farmę, wieś, posiadłość ziemską” a tun - “gospodarstwo rolne, farmę, wieś, posiadłość ziemską”. Tak. To nie pomyłka.  Różnica między nimi taka, że ham jest starsze, a tun początkowo oznaczało jedynie “pojedyncze gospodarstwo, zagrodę”, a dopiero później “osadę, wieś”. Można więc zaryzykować teorię, iż hamtun/hampton oznaczało “osadę złożoną z wielu zagród“. Scir z kolei to staroangielskie, saskie słowo, które oznaczało pewien rodzaj okręgu administracyjnego, znanego dziś jako hrabstwo. W miarę upływu czasu scir przemieniło się w shire - słówko miłe znawcom Tolkiena – a po normańskim najeździe na Wyspy wyparte zostało – a w każdym razie mocno pobite – przez oznaczające to samo słowo francuskiego pochodzenia -  county.

Ci sami Normanowie – a raczej ich niechlujni skrybowie – odpowiedzialni są za przemianę hamtunscir w Hampshire - w ich pismach pojawiły się wersje Hauntunescire i Hantescire. To drugie, nota bene, stanowi źródło stosowanego po dziś dzień na określenie Hampshire skrótu Hants.