Pennsylvania

Co prawda Torlin już dawno temu rozpracował znaczenie nazwy stanu Pensylwania (ang. Pennsylvania) ale obowiązek pozostaje obowiązkiem i coś napisać trzeba.

Niejaki William Penn (1644 – 1718) był młodzieńcem zarówno – jak większość dorastających chłopców – kwestionującym zastany porządek świata, jak i emocjonalnym. Jego akurat emocjonalność polegała na kwestionowaniu prawd wiary anglikańskiej i poszukiwaniu własnej drogi duchowej. Rozpoczął studia na Oksfordzie, lecz wraz z grupą znajomych został z owej uczelni usunięty, gdyż głośno protestował przeciwko zasadzie, w myśl której wszyscy studenci powinni być anglikanami. Ojciec Penna, szacowny admirał marynarki, chcąc nie chcąc wysłał Williama w podróż po Europie, z której ponoć wrócił spokojniejszy i bardziej wyważony. W nagrodę papa posłał synalka do Irlandii, by dopilnował tam rodowych włości. I wszystko byłoby dobrze, a William stałby się może przykładnym dziedzicem, gdyby nie Thomas Loe – kwakierski kazdnodzieja – który niemal natychmiast nawrócił młodego Penna na nowe wyznanie.  Ponoć pan admirał, dowiedziawszy się o konwersji potomka, doznał ciężkiego nerwowego ataku.  Atak ów skutkował w wydziedziczeniu potomka i wyrzuceniu go z rodzinnego domu.

Tymczasem w Anglii prześladowania kwakrów (a także wszystkich innych nie anglikańskich wyznań) nabierały na sile. Penna to nie zrażało – może nawet motywowało. Stał się jednym z głównych teologów i prawnych obrońców tego odłamu chrześcijaństwa. Doznał wielu nieprzyjemności, trafił przed sąd i został uwięziony. Zamieszania było co niemiara, ale dzięki talentowi i inteligencji (to taki sprytny skrót, pozwalający mi nie wdawać się tu w szczegóły) wyszedł z nich obronną ręką. Co więcej, pogodził się z umierającym ojcem, wskutek czego decyzja pana admirała o wydziedziczeniu została wycofana.  Mimo wszystko, sytuacja kwakrów nie była dobra i Penn wystąpił z pomysłem masowej emigracji swych braci w wierze do Nowego Świata. Niektórzy z nich już mieszkali w Ameryce, choć byli tam skonfliktowani z miejscowymi purytanami niemal tak ostro jak w Anglii z anglikanami. W latach 1677 i 1682 kwakrowie zakupili ziemie najpierw zachodniego, a potem wschodniego Jersey (dzisiejszy stan New Jersey).

Wskutek – znów zgrabny zwrot – być może osobistej sympatii, a możliwe że i talentów Penna (i ku ogromnemu zaskoczeniu głównego zainteresowanego) król Anglii Karol II podarował młodemu gniewnemu ogromną ilość ziemi, czyniąc go tym samym największym na świecie prywatnym posiadaczem ziemskim. Otrzymał 120 000 kilometrów kwadratowych terenów na południe od New Jersey i na północ od Maryland, wraz z pełnomocnictwami gwarantującymi mu całkowitą dowolność prawno-ustrojową w ramach owego terytorium, z wyjątkiem prawa do wypowiadania wojny i zawierania pokoju.  W zamian korona zapewniła sobie prawo do jednej piątej wpływów z wydobycia złota i srebra wydobywanego w nowej prowincji (złóż tych metali prawie tam nie było) i zlikwidowany został dług króla Karola (zaciągnięty jeszcze u starego admirała Penna) w wysokości 16 000 funtów.

Te właśnie ziemie stały się Pennsylvanią. Sam Penn – jako że teren był dziki i nieucywilizowany – zamierzał nazwać prowincję Sylvanią – krainą lasów – lecz król uparł się przy wersji Pennsylvania, przekonując Penna (który jako kwakier nie chciał przystać na tak egoistyczną nazwę) że będzie to właściwe uhonorowanie zmarłego ojca – admirała.

Ot i cała historia – może nie cała, bo ciekawe są również losy “świętego eksperymentu” jak Penn nazywał zakładanie kwakierskiego “państewka”, ale to wykracza już znacznie poza zakres naszych etymologicznych obowiązków.

Sabotaż

Sabotaż, to wedle encyklopedii PWN:  dezorganizowanie pracy przez jej umyślne niewykonanie lub wykonywanie wadliwe, a także przez uszkadzanie i niszczenie zakładów oraz urządzeń o znaczeniu gospodarczym. To samo źródło podaje, że słowo trafiło do naszego języka z francuskiego sabotage. Identycznym słowem posługują się Anglosasi i – o niespodzianko – także i do nich trafiło ono z mowy Balzaka i Zinedine’a Yazida Zidane’a.

Popularne wyjaśnienie sugeruje, iż nazwa tego niecnego zachowania wzięła się stąd, iż francuscy (lub holenderscy) robotnicy, chcąc zaszkodzić nielubianemu pryncypałowi, wciskali w tryby maszyn drewniane chodaki – saboty – przez co wspomniane tryby pękały, urządzenia zatrzymywały się i złowrogi fabrykant miał za swoje.

Otóż sprawa ma się nie do końca tak, choć istotnie i saboty i ruch robotniczy mają z sabotażem nieco wspólnego.

John Spargo, angielsko-amerykański pisarz, socjalistyczny aktywista i dziennikarz (a także historyk stanu Vermont i specjalista od ceramiki) w swojej książce “Syndykalizm, ruch związkowy i socjalizm” (1913) pisze, iż francuskie sabotage zostało ukute w latach dziewięćdziesiątych XIX stulecia przez anarchistę Emile’a Pougeta. Po raz pierwszy w dziejach miało się pojawić pismem w raporcie który Pouget wraz ze swym kolegą, również anarchistą Paulem Delassalem przedstawił w roku 1897 kongresowi Powszechnej Konfederacji Pracy w Tuluzie. W dokumencie tym wskazywali, iż francuscy robotnicy, walcząc o swoje słuszne prawa, powinni stosować taktykę spowalniania i utrudniania pracy, którą z powodzeniem wprowadzili już w życie koledzy z Anglii.

Anglicy nazywali tę metodę walki Ca’Canny – był to szkocki kolokwializm, według Spargo oznaczający działać powoli lub robić tak, by się nie narobić. Pouget, który potrzebował francuskiego odpowiednika użył właśnie rzeczownika sabotage, który oparł na czasowniku saboter, pierwotnie oznaczającym stukanie drewnianymi chodakami. Dlaczego? Spargo pisze, że na francuskiej wsi często porównywano powolnego i niezdarnego pracownika do osoby noszącej saboty, jako poruszającej się niezdarnie w porównaniu z ludźmi korzystającymi z nowoczesnego, skórzanego obuwia.

W języku angielskim jako pierwsze wystąpienie słowa sabotage słowniki podają artykuł (1910) z anglikańskiego tygodnika “Church Times”, gdzie można było przeczytać:

We have lately been busy in deploring the sabotage of the French railway strikers.

czyli mniej więcej:

Ostatnio wszyscy wyrażali ubolewanie z powodu aktów sabotażu dokonywanych przez strajkujących pracowników francuskich kolei.

A teraz kropelka nieco bardziej nudnej etymologii: francuski czasownik saboter, pochodzi od sięgającego XIII wieku rzeczownika sabot (wiadomo, co znaczącego), powstałego ze złączenia dwóch starofrancuskich wyrazów bot (wysoki but, but) i savate (stary but), z których ten drugi wywodzi się z niezidentyfikowanego źródła, z jakiego wywodzą się podobne słowa w staroprowansalskim, portugalskim, hiszpańskim, włoskim, arabskim i baskijskim.

Ale wsiowi ci poganie…

Poganin… Słowo niegdyś równie kąśliwe i chętnie stosowane, co dzisiaj liberał, albo inny (pre)zapaterysta. Zwykle nikt, kto się nim posługiwał nie zamierzał poprawić samopoczucia obdarzanego tym epitetem człowieka. Raczej spodziewał się jego szybkiej dekapitacji, posłania na stos, ćwiartowania, czy  – w najmniej widowiskowym wypadku – nawrócenia.

Okazuje się jednak, że to nie jest wymysł chrześcijańskiej Europy. Słowem tym zaczęli się posługiwać już rzymscy legioniści i to także w niezbyt pochlebnym sensie. Polski poganin - jak i jego angielski odpowiednik: pagan - wywodzą się z łacińskiego słowa pagus, oznaczającego (cytuję za słownikiem Kumanieckiego): “okrąg”, “gminę”, “kanton” lub, co ważniejsze: “wieś”, “ludność wiejską”.  Paganus z kolei oznaczał mieszkańca owych “gmin” – członka “ludności wiejskiej”, w skrócie wieśniaka, przeciwstawianego człowiekowi zwanemu urbanus - miastowemu. Starożytność była od naszych czasów różna pod wieloma względami, ale tak samo jak dziś, ci którzy mieszkali wśród murów, fekaliów na ulicy i kurzu, czuli się o wiele lepsi od ludzi wychodzących co rano na pole, oddychających pełną piersią i patrzących jak im rośnie. Paganus szybko stał się więc terminem pejoratywnym (a w angielszczyźnie pojawił się też jako peasant - chłop, ale też prostak, kmiot - poprzez francuskie pays i paisant).

Legioniści rzymscy, jak wszyscy wojacy świata, czujący się lepsi od wszystkich uwiązanych do pługa, a w zasadzie od każdego cywila, używali słowa paganus jako wyzwiska dla tych, którzy mieczem nie robią, a parają się jedynie piórem, czy kosą. W końcu zdobywcy świata musieli się jakoś odróżnić od plebsu (nie wiem jak teraz, ale kiedy chodziłem jeszcze do szkół, nazwanie kogoś “wieśniakiem” wciąż było poważną zniewagą). Ten nieładny zwyczaj przejęli od nich pierwsi chrześcijanie. Uważali się za żołnierzy Chrystusa, którym św. Paweł nakazał w liście do Efezjan (6:13) “zakładanie pełnej zbroi Boga”. W niemal identycznym duchu wypowiadali się Tertulian i Augustyn Aureliusz, znaczy, św. Augustyn.  Podobnie jak legioniści, samych siebie zwali miles (żołnierzami), a niewiernego określali właśnie słowem paganus. Historia jedynie utwierdziła ów związek i scementowała, to właśnie na wsiach najdłużej utrzymywała się wiara w stare bóstwa, którą plenili mieczem, ogniem i Biblią wychodzący z miast ludzie.

Język angielski ma jeszcze inne słowo na “poganina, barbarzyńcę”. Heathen. Słowo jest germańskie (zero łacińskich wpływów), ale oznacza niemal dokładnie to samo. Heath, to wrzosowisko, teren dziki, nieucywilizowany, heathen - mieszkaniec wrzosowisk – zapewne dziki i nieucywilizowany. Naśladując losy  paganusa, heathen stał się pejoratywnym określeniem innowiercy. Po raz pierwszy użył tego słowa (ew. św. Marka 7:26) autor przekładu Biblii na język gocki biskup Wulfila, określając nim – jako ani chrześcijan, ani żydów -  zhellenizowanych mieszkańców części Syrii zajmowanej dawniej przez Fenicjan.

Taxi! Koza!

Londyn. Początek lipca roku pańskiego 1894.  Dwóch szacownych biznesmenów z Hamburga udaje się na spotkanie w Board of Trade (było to ciało doradcze, zajmujące się sprawami gospodarki Zjednoczonego Królestwa i całego Imperium Brytyjskiego, w tym kwestiami patentowymi). Biznesmeni owi – Herr Bruhn i Herr Westendorf - przedstawili członkom BoT projekt nowatorskiego urządzenia, zwanego taxametrem - czyli wskaźnikiem opłat. Wedle The Illustrated Police News z 7 lipca owego pięknego roku, Niemcy zademonstrowali brytyjskim dżentelmenom szereg zalet owej machiny, która wskazywała m. in. liczbę przewiezionych pasażerów, wysokość należnej opłaty, ilość wykonanych przez powóz kursów i długość przemierzonej danego dnia trasy . Przekonywali BoT również, że tak nowoczesne rozwiązanie zostało już wprowadzone przez włodarzy Hamburga, Berlina, Bremy i Drezna, oraz że zarząd w/w miast uczynił instalację taxametrów warunkiem udzielenia licencji przewoźnikom.

Board of Trade działała dość… hmm… dostojnie i pierwsze powozy wyposażone w taxametry pojawiły się na ulicach stolicy Anglii dopiero w marcu 1899.  Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że opóźnienie nie wynikało jedynie z przydługiego namysłu ekonomistów z BoT, lecz także ze sprzeciwu Związku Zawodowego Dorożkarzy Londyńskich  (London Cab Drivers Union), którego zarząd obawiał się negatywnego wpływu dokładnych pomiarów kursów powozów na zarobki przewoźników.

Niemniej wynalazek został wprowadzony (wówczas stosowano go już m.in w Liverpoolu, Manchesterze, Nowym Jorku i Buenos Aires) a gazety rozpisywały się o zadowoleniu jakie wywołał wśród klientów.  Wbrew obawom związkowców, zadowoleni byli także sami dorożkarze – poza tym, że nie musieli już wdawać się z klientami w dyskusje dotyczące wysokości opłaty ich zarobki wzrosły, a napiwki się nie zmniejszyły.

Rewolucyjny automat nazywano początkowo niemieckim słowem Taxameter - pochodziło ono od Taxe, czyli opłata/podatek. Jednak Francuzi (w Paryżu również instalowano taxametry wcześniej niż w Londynie) nazwali go taximetre (“e” zastąpiono nad Sekwaną “i” pod wpływem zarówno języka francuskiego jak i odwołania do klasycznej greki i źródłosłowu taxis.)

Wiedzeni być może patriotyzmem i rosnącymi nastrojami antyniemieckimi, dziennikarze The Yorkshire Post napisali już w czerwcu 1894, iż ” z powodzeniem można wprowadzić odpowiedni system naliczania opłat za kursy, bez uciekania się do rozwiązań niemieckich”. W związku z podobnymi głosami wyraz francuski zyskiwał coraz większą popularność – zanglicyzowana forma taximeter pojawiła się w gazetach jeszcze zanim pierwsze unowocześnione dorożki wyjechały na ulice. Po niedługim czasie nikt już nie pamiętał o germańskim taxameterze.

Biurokracja, biurokracją, decyzje władz miejskich, decyzjami, zaistniała jednak potrzeba językowego odróżnienia tych nowych pojazdów od dorożek starego typu. Wówczas były to głównie jednokonki, zwane czasem growlers (“warkociakami”, a to z powodu hałasu jaki czyniły ich obite metalem koła na brukowanych ulicach). Oficjalna nazwa brzmiała hackney carriage (w zasadzie po prostu dorożka), ale ludzie używali najczęściej słowa cab (skrót od cabriolet - było to francuskie określenie dwukołowego powozu, niebezpośrednio zapożyczone z łacińskiego caprelous - koza, kozioł, z powodu “brykania” owych pojazdów podczas jazdy). Oczywistym wyborem wydawało się więc taximeter cab, ale kto przy zdrowych zmysłach (i wołając w pośpiechu na ulicy) posługiwałby się tak długą nazwą?

W pierwszym dziesięcioleciu dwudziestego wieku konne dorożki zostały wyparte przez samochody. W marcu 1907 roku, na łamach Daily Chronicle, czytamy “Każdy dziennikarz ma własny pomysł na nazywanie tego środka transportu”, po czym następowała lista w której pojawiały się między innymi motor-cab, taxi-cab czy taximo. W tym samym roku Daily Mail zaczął posługiwać się słowem taxi, zawsze jednak ujmowanym w cudzysłów, jako wyraz slangowy, kolokwialny. Debata zakończyła się około lutego 1908 kiedy ta sama gazeta oświadczyła:  “Na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy stało się jasne, że wszystkie taksówki (motor-cab) określamy słowem taxi“.

No to którędy jedziemy?

Sezon ogórkowy

Rozjazdy się skończyły, nawał pracy nieco zmalał. Rozejrzałem się po zaprzyjaźnionych blogach i z lekką ulgą stwierdziłem, że choć w radiu i TV nie widać nawet śladu uspokojenia, to w sieci sezon ogórkowy trwa w najlepsze. Swoją drogą wiadomość to nie najgorsza, ponieważ może wściekłość Czytelników za długi brak aktywności będzie nieco mniejsza. Trudno też o bardziej pasujący do pory roku temat, jak ogórki właśnie.

Ogórek to po angielsku cucumber. Słowo to trafiło do języka Szekspira w XIV stuleciu, ze starofrancuskiego cocombre. Francuzi swoim zwyczajem zapożyczyli nazwę zielonego warzywa z łaciny, w której ogórka nazywano cucumis i tutaj etymologiczny ślad się urywa, choć wedle niektórych cucumis wziął się z jakiegoś dawniejszego języka. Warto tu może wspomnieć, że cucumber na Wyspach wygrał konkurencję ze słowem eortaeppla (w liczbie mnogiej) co oznaczało dosłownie ziemne jabłka/jabłka ziemi. Ciekawostką jest to, że  – o ile się orientuję – współczesne francuskie określenie ziemniaka -  pomme de terre – znaczy dokładnie to samo.

Anglicy nie od początku natomiast zapisywali owo słowo według dzisiejszej ortografii. W XVII i XVIII wieku zapisywano je cowcumber i odpowiednia do tego zapisu wymowa przetrwała do XIX stulecia. W słynnym, monumentalnym dziele poświęconym uprawie roślin Paradisi in Sole Paradisus Terrestris John Parkinson (1567 – 1650), ostatni z wielkich angielskich zielarzy i pierwszy poważny angielski botanik, wyliczał sześć odmian warzywa:

The long greene Cowcumber, The short Cowcumber; being short, and of an equall bignesse in the body thereof, and of unequall bignesse at both ends; The long Yellow, which is yellowish from the beginning, and more yellow when it is ripe, and hath beene measured to be thirteene inches long; Another kinde is early ripe, called The French Kinde; The Dantsicke kind bareth but small fruit (used for pickles); The Muscovie kinde is the smallest of all other, yet knowne (only bearing 4 or 5 fruits per plant about the size of a small lemon.

Czyli:

Ogórek długi i zielony, Ogórek krótki, charakteryzowany przez swą krótkość i równomierną szerokość głównej części owocu i nierówną wielkość końców. Ogórek żółty, który na początku żywota jest żółtawy i żółcieje dalej w miarę dojrzewania. Ta odmiana według świadectw osiąga nawet trzynaście cali długości owocu; Odmiennym rodzajem jest wcześnie dojrzewający Ogórek Francuski; znamy też Ogórki Duńskie dające jedynie niewielkie owoce (używane do marynat); Ogórek Moskiewski natomiast jest rodzajem najmniejszym spośród wszystkich (pojedyncza roślina rodzi 4 do 5 owoców rozmiarów niewielkiej cytryny).

Pisownia cowcumber spowodowała powstanie popularnej, choć nieprawdziwej, wersji etymologii słowa jako warzywa nadającego się wyłącznie dla krów (cow = krowa).

Inna teoria – aczkolwiek też fałszywa  -wskazuje na pochodzenie słowa cucumber od hinduskiego kachumbar. Tu bezpośredniego związku nie ma, aczkolwiek jeśli przyjąć, że łaciński cucumis powstał wskutek wpływu jakiegoś starożytnego języka Italii, to niewykluczone, że i kachumbar i cucumber istotnie mają jednego wspólnego przodka.

Istnieje w angielskim również słowo gherkin. Wygląda znajomo? I słusznie. Ale o tym za chwilę. Gherkins to owe małe ogórki, które tak pięknie się kiszą w słoikach. Jeśli się nie mylę, to w polskim nazywa się je korniszonami.

Słowo gherkin odnotowujemy po raz pierwszy w “Dzienniku” Samuela Pepysa w notce z pierwszego lutego 1661 zatytułowanego girken. Pepys także nie wymyślił tego słowa samodzielnie. Używali go już – cóż za zaskoczenie – Francuzi, którzy – kolejne zaskoczenie – zapożyczyli je z holenderskiego gurkkijn lub agurkkijn. Rodacy Rembrandta również nie wyprodukowali owego wyrazu sami. I tu możemy zacząć się puszyć. To nasz, słowiański ogórek, legł u podstaw wszystkich wyżej wymienionych słów. A teraz możemy przestać się puszyć i wolno już zwinąć sztandary. Otóż Grecy określali arbuza słowem angourion i nasi przodkowie, którym w ogródkach arbuzy się nie chciały przyjąć, zaczęli nazywać tym wyrazem warzywa najbardziej arbuzom podobne.

Na koniec – sezon ogórkowy. Anglosasi zwą go częściej głupim sezonem (silly season), choć określenie cucumber season również się czasem pojawia. Spośród języków, w których okres wakacyjny, pozbawiony ważnych, politycznych wiadomości, kojarzony jest z ogórkiem, można wymienić: holenderski Komkommertijd, norweski agurktid, czeską Okurková sezóna, węgierski uborkaszezon i hebrajski Onat Ha’melafefonim oraz niemiecki Sauregurkenzeit. Określenie to powstało dlatego, że w okresie letnim gazety z braku lepszych materiałów, zajmowały się często jakością zbiorów i cenami warzyw. Dlaczego padło na ogórki, a nie na przykład pomidory? Cóż, może dlatego, że to ogórek jest jabłkiem ziemi.

Orega… Oregon

Zgodnie z zapowiedzią – do Stanów!

Do Stanów i to bardzo daleko, bo aż na Zachodnie Wybrzeże, do Oregonu.  Nazwę  “Stanu Bobrów” (w USA istnieje zwyczaj nadawania stanom “przydomków” oraz przypisywania im  symboli – większość ma swoje oficjalne zwierzęta, napoje, rośliny, tańce etc.), próbuje się rozszyfrować od lat, lecz wciąż wiadomo niewiele ponad to, iż wywodzi się ona z języka rdzennych mieszkańców i określano nią początkowo rzekę Wielką Rzekę Zachodu – półlegendarnego, prowadzącego na Zachód szlaku wodnego, współcześnie utożsamianego z rzeką Kolumbią.

Pewne jest, że po raz pierwszy użył słowa oregon niejaki Robert Rogers (1731 – 1795) amerykański żołnierz, podróżnik, tropiciel, prawie że komandos, weteran wielu wojen i tak dalej. Napisał on w 1765 petycję do króla Anglii Jerzego III, z prośbą o sfinansowanie ekspedycji mającej poszukiwać Przejścia Północno-Zachodniego.  W tekście listu pojawiła się – zastosowana właśnie do rzeki – nazwa Ouragon. Ekspedycja, na której wysłanie nalegał Rogers rzeczywiście się odbyła – król za odkrycie wodnej drogi do Pacyfiku wyznaczył sporą nagrodę -  i kierujący nią Jonathan Carver (kolejny z amerykańskich podróżników-odkrywców-żołnierzy) w swojej książce “Travels Through the Interior Parts of North America in the Years 1766, 1767 and 1768″ (“Podróże po interiorze Ameryki Północnej w latach 1766, 1767 i 1768″) opisał już ową rzekę jako właśnie Oregon.

Skąd jednak wzięło się samo słowo?

Teoria pierwsza: Mogło się zdarzyć tak, że osiemnastowieczny wydawca/redaktor mapy Ameryki Północnej (Francuz zapewne) przełamał na dwoje nazwę Ouisiconsink (Rzeka Wisconsin), zapisywaną wówczas Ouaricon-sint, na dwie części, w ten sposób, iż “sint” znalazło się pod spodem i wyglądało na to że płynąca na zachód rzeka nazywała się Ouaricon. Skąd już niedaleko do naszego, swojskiego Oregonu.

Teoria druga: algonkińskie słowa wauregan i olighin. Oba oznaczają coś “dobrego i pięknego” (w tym wypadku chodziłoby o rzekę). Co prawda w czasach Rogersa obu określeń używano wobec rzeki Ohio, ale mógł on poddać się inspiracji sformułowania “piękna rzeka” (Belle Riviere), które występowało bez indiańskiego źródłosłowu w pracy etnografa, przyrodnika i historyka Antoine-Simona Le Page du Pratza “Histoire de la Louisiane” (Historia Luizjany). Rogers – poszukując wyrażenia, które du Pratz przełożył na francuski – mógł był dotrzeć właśnie do słowa wauregan.

Teoria trzecia: Słowo ukuł wspomniany Carver. W trakcie wyprawy odwiedzając Dakotów, mógł poznać dwa szoszońskie wyrazy ogwa (rzeka) i pe-on (zachód). Haczyk tkwi w tym, iż Dakoci szoszońską zbitkę gwa wymawiali jak r (nie pytajcie, tak podają źródła). Oregon oznaczałoby więc “Zachodnią Rzekę”.

Teorie czwarta oraz czwarta i pół: Oregon może pochodzić ze zniekształconego, francuskiego ouragan (huragan, tornado) lub origan (oregano). Ta ostatnia koncepcja została jednak obalona jako zwykłe skojarzenie brzmień.

Teoria piąta: w północno-zachodnich rejonach Oceanu Spokojnego żyje sobie rybka – choć nie wiem, czy 30 cm to jeszcze rybka, czy już ryba – o nazwie olakon.  To bardzo miłe stworzenie, aczkolwiek potwornie tłuste (tłuszcz stanowi 15% masy jej ciała i po wysuszeniu oraz dodaniu knota można używać stworzenia w charakterze świecy). W XVIII stuleciu Indianie zamieszkujący dzisiejszy Oregon wytwarzali z olakonów rodzaj pasty, która stała się ważnym elementem pożywienia i chętnie eksportowanym towarem. Samą rybę nazywali oolighan i istnieje koncepcja w myśl której, żyjące dalej na wschód plemiona, kojarząc poprzez handel zachodnich sąsiadów i ich krainę  z morskim tłuściochem, zniekształciły nazwę oolighan do znanego nam oregon.

Teorie szósta i siódma: Orejon to po hiszpańsku mniej więcej tyle co “wielkouchy”.  Niektóre ze szczepów z owego regionu sztucznie powiększają sobie i zdobią uszy, co mogło spowodować, że podbijający ich hiszpańscy żołnierze nazywali całą krainę właśnie ziemią orejon, przeobrażonego potem w oregon. Również na barki Hiszpanów spada podejrzenie, iż nasz Oregon to zniekształcone Aragon (Aragonia) skąd wywodziła się spora część konkwistadorów.

Etymologiczna nuda

Tak, tak – chwilę panowała tu cisza. I wcale nie dlatego, że od wału przeciwpowodziowego dzieli mnie jakieś 200 metrów, na pewno nie dlatego bym nosił worki z piaskiem, a już całkowicie wykluczone jest, że tak bardzo zaangażowałem się w śledzenie przedwyborczych sondaży. Otóż ogarnęła mnie etymologiczna nuda. Kusiło mnie, by napisać o powodzi (ang. flood) ale co to za atrakcja pisać o tym, że słowo to wywodzi się przez staroangielskie flod i protogermańskie flothuz z praindoeuropejskiego rdzenia czasownikowego plo-/pleu- (płynąć, unosić się na wodzie). Nuda.

Potem przyszło mi do głowy, żeby napisać kolejny odcinek cyklu o stanach USA.  Wypada kolej Oklahomy, ale ponownie. Gdzie jest dreszcz etymologicznego odkrycia, jeśli po raz kolejny okazuje się, że nazwa Oklahoma wywodzi się z języka Czoktawów - okla - ludzie i homma - czerwony, czyli z grubsza oznacza “ziemię czerwonych ludzi/Indian”.  Mogłem jeszcze oczywiście dodać, że nazwę tę zaproponował niejaki Allen Wright (1826 – 1885), wódz Czoktawów, prezbiteriański pastor i żołnierz Konfederacji w czasie wojny secesyjnej… Niemniej to także, z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu, nuda.

Jeszcze potem zastanowiłem się nad wyrażeniem – obecnym zarówno w polskim jak i angielskim – “krokodyle łzy”. Tu nuda nieco ustąpiła. Krokodyle łzy to nieco poetyckie określenie udawanego żalu, smutku, czy przykrości. Ludowa mądrość głosiła bowiem, iż krokodyle płaczą pożerając swe ofiary. W języku Wyspiarzy historia ta po raz pierwszy pojawia się w książce zatytułowanej “The Voyage and Travail of Sir John Mandeville” (wydanej między 1375 i 1371) która była najprawdopodobniej kompilacją rozmaitych opowieści podróżniczych, złożoną przez Francuza, medyka z Liege, niejakiego Jehana a la Barbe. Tam czytamy:

In many places of Inde are many crocodiles — that is, a manner of long serpent. These serpents slay men and they eat them weeping

“W wielu zakątkach Indii spotkać można wiele krokodyli – czyli pewnej odmiany długiego węża. I węże owe mordują ludzi i pożerają ich, zalewając się łzami.”

Można spotkać wersję tej opowieści, wedle której gad płacze dopiero po skonsumowaniu całego ciała i dotarciu do głowy. Nie jest to jednak szloch nad marnym losem ofiary, a żal leniwego żarłoka – otóż głowa jest zbyt koścista by warto było się męczyć jej gryzieniem. O krokodylich łzach pisali też między innymi Edmund Spenser, Szekspir i Rudyard Kipling.  Koniec końców jednak, nuda.

A nuda to po angielsku boredom. Przedrostek bore (nudziarz, nudy, udręka, odwiert, otwór wiertniczy, kaliber, średnica wiertła, wiercić, drążyć, przewiercać i – ha! – borować) wywodzi się ze staroangielskiego borian oznaczającego “dziurawić, przewiercać” pochodzącego z kolei od słowa bor - “świder” a ostatecznie z praindoeuropejskiego rdzenia bher - “ciąć ostrym narzędziem” . Znaczenie “nudziarza” pojawiło się dopiero w 1768 roku (być może wcześniej się po prostu nie nudzono), prawdopodobnie dzięki skojarzeniu z monotonną i nużącą pracą świdra lub wiertła.

Żeby dodać wpisowi choć jeden słowiański akcent – istnieje w angielszczyźnie słowo nudnik - określa się nim nudziarza, męczyduszę, kogoś irytującego i natrętnego.  Pochodzi ono z polskiego lub rosyjskiego, a ostatecznych źródeł słowniki upatrują w spokrewnionych praindoeuropejskich neuti - “potrzeba” i nau - “śmierć, być wyczerpanym”.  Ale o dziwnej relacji między potrzebą a śmiercią przeczytamy w następnym tekście. O ile nie zje mnie nuda.

London calling…

Udało się. Przeżyłem lot  (a nawet dwa) i po raz pierwszy w życiu zobaczyłem na własne oczy stolicę Imperium, muzyki, mody i ryb z frytkami (swoją drogą te ostatnie nieco mnie zawiodły). A więc Londyn… Być może nie jest to typowe słowo jakim zwykle się tu przypatrujemy, ale przecież i nazwy miast mają swoje etymologie. Sprawdźmy więc jak się ma sprawa z Londynem.

Pierwszym specjalistą próbującym wyjaśnić pochodzenie nazwy stolicy Anglii był wzmiankowany już na tych łamach mnich i kronikarz Godfryd z Monmouth (Geoffrey of Monmouth), autor napisanego w 1136 roku dzieła Historia Regum Brittaniae (Historia królów Brytanii). Według Godfryda słowo London wywodzi się od imienia walijskiego króla Luda (nazywającego się w swym dźwięcznym, ojczystym języku Lludd map Beli Mawr) który zajął miasto i nazwał je na własną cześć Kaerlud (albo Caer Lud) co znaczy mniej więcej “gród Luda”. Ta nazwa miała się przeobrazić w Kaerlundein i ostatecznie w London. Warto może wspomnieć, że Godfryd utrzymywał, że przed zdobyciem miasta przez Luda, zwało się ono Trinovantum, co z kolei miało pochodzić od łacińskiego Troia Nova (Nowa Troja). Według kronikarza miasto zostało założone przez mitycznego, wygnanego z Troi Brutusa, potomka Eneasza. Istnienia owego Brutusa nie potwierdzają żadne klasyczne teksty (poza oczywiście “Historią królów Brytanii”).

Szesnastowieczny antykwariusz i historyk William Camden sugerował, iż nazwa London pochodzi od brytańskiego słowa lhwn (w dzisiejszym walijskim jest to llwn) oznaczającego “zagajnik” i i wyrazu town, czyli “miasto”. Pierwotna nazwa według Camdena brzmiała Lhwn Town, czyli “miasto w zagajniku”.

W osiemnastym wieku pojawiła się teoria iż London pochodzi od Glynn Din, czyli “miasta w dolinie”.

Wyspiarscy Żydzi sugerowali iż Anglo-Sasi (będący w myśl owej koncepcji potomkami członków jednego z plemion Izraela – Dan) nazwali swą stolicę Lan-Dan, co po hebrajsku oznacza “siedzibę (plemienia) Dan”.

W 1821 roku anonimowy autor publikujący w czasopiśmie The Cambro Briton twierdzi, iż London to nic innego niż Luna Din – “księżycowa forteca” lub nawet Llong Din – “forteca statków”.

Także w XIX stuleciu pojawiły się teorie głoszące, że London to Luandun – “miasto księżyca” co miało być związane ze świątynią Diany, która miała stać na miejscu dzisiejszej katedry św. Pawła.  Bardziej bezpośrednie podejście wskazywało na nazwę Llan Dian – “świątynia Diany”.

Kolejnym pomysłem na pierwowzór słowa London jest Llyn Dain, co po walijsku oznacza “rozlewisko Tamizy”.

Lingwista i specjalista w dziedzinie angielskich nazw miejscowych, Richard Coates zaproponował w 1998 teorię w myśl której London ma pochodzić od preceltyckiego plowonida, wywodzącego się z indoeuropejskiego rdzenia plew, oznaczającego “unosić się na wodzie”, “pływać” i “łódź” (ten sam rdzeń widzimy w naszym swojskim “pływać”) Wedle Coatesa nazwa ta miałaby oznaczać “rzekę, której nie da się pokonać w bród (i należy przepłynąć)” z dodatkiem przyrostka miejscowego -onjon.  Z tej zbitki powstać miałoby Plowonidonjon, skrócone następnie do Lowonidonjon, Lundonjon a następnie Lundein lub Lundyn, przerobione z kolei przez Rzymian na łacińskie Londinium.

Często też można napotkać twierdzenie, iż łacińskie Londinium to “miasto Londinosa/Londosa” nikt jednak nigdzie nie napotkał świadectwa istnienia takiego człowieka, więc i ta koncepcja jest co najmniej wątpliwa.

Wątpliwe jest także, czy takie miasto istnieje. Dokładnie dziś podobno wypada rocznica premiery nieśmiertelnego “Misia” Barei, więc wpis zakończę czołobitnym cytatem:

Pani z Okienka: – Nie mogę wysłać tej depeszy! Nie ma takiego miasta – Lądyn! Jest Lądek, Lądek Zdrój, tak…
Ochódzki: – Ale Londyn – miasto w Anglii.
Pani z Okienka: – To co mi pan nic nie mówi?!
Ochódzki: – No mówię pani właśnie.
Pani z Okienka: – To przecież ja muszę pójść i poszukać, zobaczyć, gdzie to jest. Cholera jasna…depesze… pani kierowniczko…

Katastrofa

Katastrofa ma dwa angielskie odpowiedniki.

Pierwszym i zdecydowanie mniej popularnym jest notowane od lat 30-ych XVI stulecia catastrophe. Słowo to pochodzi od łacińskiego wyrazu catastropha i oznacza dosłownie “odwrotność tego, czego się spodziewano”. Początkowo stosowano je przede wszystkim na oznaczenie momentu w akcji teatralnego dramatu, w którym wydarzenia przyjmują zaskakujący, tragiczny obrót. Rzymianie swoją catastrophę zapożyczyli od Greków, którzy nazywali ją niemal identycznie – katastrophe. Rzeczownik ten wywodzi się z czasownika katastrephein - “odwracać, przewracać na drugą stronę” – z cząstek kata “w dół, zupełnie” i strephein “obracać”. Strephein dał też początek naszej strofie (i angielskiej strophe) Strofa, czy też zwrotka, oznaczała część ody, którą chór śpiewał będąc zwróconym w pewną konkretną stronę. Praindoeuropejskim rdzeniem jest w tym wypadku strebh - “obracać się, kręcić”.  Angielskie catastrophe rozszerzyło swoje znaczenie na współczesną “nagłą klęskę, tragedię naturalnego lub ludzkiego pochodzenia” w XVIII wieku. Pierwszy raz pojawia się ono w 1748 roku.

Drugim, bardziej popularnym słowem, którym Anglosasi określają katastrofy jest disaster. Ten wyraz z kolei przybył na Wyspy (1580) za pośrednictwem starofrancuskiego desastre (1564) z włoskiego disastro. Disastro składa się z przedrostka dis- “z dala, bez, zły” i cząstki astro “gwiazda, planeta”. Ostatecznie źródeł należy szukać w łacińskim astrum i greckim aster- gwiazda (za praindoeuropejski rdzeń “gwiazdy” uznaje się  ster.) Samo słowo należało pierwotnie do języka astrologii. Disastro to wydarzenie mające miejsce “pod złą gwiazdą”.  Starożytni astrolodzy używali go również na określenie “śmierci, rozpadu gwiazdy”.

Ale to stout czy porter?

Zgodnie z obietnicą zapraszam dziś Państwa na piwo. A właściwie, to nie będziemy się ograniczać i zamówimy od razu trzy kufelki.

Kufelek pierwszy, a w nim: ale.

Ale, to według Wikipedii “angielski gatunek ciemnobrązowego lub jasnobrązowego piwa uzyskiwanego z mieszanki słodu zwykłego i skarmelizowanego o smaku od bardzo gorzkiego do słodkawego. Wytwarzane jest ono przy pomocy drożdży górnej fermentacji. Zaliczane jest do piw jasnych i mocnych (zawiera 3-6% alkoholu)”. W dawnej Anglii jednak – dawnej oznacza w tym wypadku do początków XV stulecia, kiedy zaczęto na Wyspach uprawiać chmiel – ale nie było wcale gatunkiem piwa, tylko piwem po prostu. Innymi słowy ale i beer były synonimami. Samo słowo językoznawcy wywodzą (podobnie jak starosaskie alo i staronorweskie öl) z protogermańskiego rdzenia aluth, który rozwinął się z praindoeuropejskiego rdzenia znaczącego gorzki (por. choćby z łacińskim alumen - ałun) lub podobnie brzmiącego, również praindoeuropejskiego alu, wiążącego się z “czarami, magią, opętaniem, upojeniem”. We współczesnej angielszczyźnie beer to po prostu “piwo”, ale natomiast rezerwuje się dla gatunków jasnych. Choć jak podaje Oxford English Dictionary – sposób używania obu słów podlega rozmaitym, lokalnym przesunięciom.

Czas wychylić drugi kufelek. Tym razem mamy w nim stout:

Stout to nieco poważniejsza sprawa. Słowo pojawiło się w języku angielskim ok. 1300 roku i oznacza “dumny, mężny, mocny”. Wywodzi się ze starofrancuskiego estout “odważny, zajadły, dumny”. Dawne germańskie odpowiedniki brzmiały stult, stolt (dumny, stateczny) i stolz (dumny, wyniosły, arogancki, stateczny). Fachowcy wywodzą je wszystkie z praindoeuropejskiego rdzenia stel, oznaczającego “(u)stawiać, stać”. Od ok. 1386 roku angielskie stout znaczyło “dobrze zbudowany, mocarny” choć od 1804 stosowano je – często eufemistycznie w znaczeniu “gruby, tłusty i pokaźny”. W znaczeniu “mocnego, ciemnego piwa, porteru” słowa stout Anglicy używają od 1677.

Kufelek pusty? Proponuję trzeci, a w nim – wspomniany już mimochodem – porter:

Porter to kolejna odmiana ciemnego, mocnego piwa. W zasadzie tylko specjaliści są w stanie odróżnić (a i to nie zawsze) od omawianego wyżej stout. Pochodzenie nazwy wiąże się ze stosunkowo prostą i tanią produkcją owego trunku, co od początków jego istnienia – ca. 1720 - wiązało się z jego niską ceną (niestety dziś jest chyba zgoła odwrotnie). W XVIII wieku pijali je masowo angielscy robotnicy portowi – porters. I zwano je wówczas porter’s ale, która to nazwa uległa później skróceniu. Sami porters – wielbiciele ciemnego i mocnego napoju to po polsku “tragarze, bagażowi, rozładowywacze”, po prostu “osoby, które noszą, dźwigają”. Do angielszczyzny słowo to dotarło przez angielsko-francuskie portour, starofrancuskie porteor, późnołacińskie portarius (odźwierny) z klasycznie łacińskiego porta (brama). Oczywiście dobrze kojarzymy tu słowa portier i port (będący przecież “bramą” lądu).