Wcale nie o zamkach

Nie o zamkach, ale za to trochę o uniwersytetach. Słowem-bohaterem dzisiejszego wpisu jest yale. Ale yale pisane małą literą, żadne tam Yale dla bogatych Amerykanów, którzy potem przez całe życie muszą spłacać koszt tych kilku lat. Nasze yale bowiem, to mityczne stworzenie o mocno nieokreślonej proweniencji.

Niby nieokreślonej, a przecież jawnie klasycznie rzymskiej, ponieważ jako pierwszy opis owej bestii podał w swojej “Historii naturalnej” (VIII 73) Pliniusz Starszy (23 – 25 sierpnia 79).  Oto co napisał:

magnitudine equi fluviatilis, cauda elephanti, colore nigra vel fulva, maxillis apri, maiora cubitalibus cornua habens mobilia, quae alterna in pugna sistit variatque infesta aut obliqua, utcumque ratio monstravit

czyli w przybliżeniu:

Rozmiarów jest konia rzecznego, ogon ma słoniowy, a barwy jest czarnej bądź brunatnej. Ponadto ma szczęki dzika i rogi, które są  długie na więcej niż kubit i ruchome, dzięki czemu podczas walki zwierzę może korzystać z nich na przemian i zmieniać ich ułożenie stawiając raz na sztorc bądź poprzecznie, wedle potrzeby chwili.

Gwoli wyjaśnienia: kubit to staroegipska jeszcze jednostka miary, równa około 45 centymetrom. Koń rzeczny natomiast to nasz swojski hipopotam.

Owo stworzenie nazwał Pliniusz eale – nazwa ta nie pojawia się nigdzie indziej w klasycznej literaturze, lecz podejrzewa się niekiedy, iż stoi za nią hebrajski wyraz yael, oznaczający kozła śnieżnego.  Za ojczyznę eale uznał Rzymianin Etiopię.

Mimo śladu hebrajskiego nie ma też jasności jakie zwierzę próbował Pliniusz opisać. Oprócz kozła mógł to być afrykański bawół lu7b któryś z gatunków antylopy. Najbardziej prawdopodobne jest wszak, że autor stworzył swego rodzaju chimerę – zlepek cech z opowieści zasłyszanych od różnych podróżników i kupców. Podobnie też yale – bo w tej właśnie formie stwór trafił do angielszczyzny – wygląda na ilustracjach. Zwykle posiada pysk dzika, ciało i głowę antylopy lub wołu i długie, niezwykle ostre rogi.

Pod koniec Średniowiecza, yale trafił do angielskiej heraldyki.  Z powodu rzekomej zdolności do poruszania rogami, bestia stała się symbolem prowadzonej z dumą obrony, a na jej sierści, która przybrała barwę srebra, pojawiły się złote kółka zwane w heraldyce bizantami (od stosowanych w Bizancjum monet).

Tu dochodzimy do pierwszego związanego z yale uniwersytetu. Niejaka Małgorzata Beaufort (1443 – 1509), matka Henryka VII Tudora, ponoć najbogatsza dama średniowiecznej Anglii, ufundowała (kto bogatemu zabroni?) dwa koledże uniwersytetu Cambridge – Christ’s College i St. John’s College. W związku z tym jej herb (w skład którego wchodzi nasze yale) widnieje nad bramami obu fakultetów.

Także uniwersytet Yale korzysta z mitycznego zwierzęcia, choć tutaj ma to wymiar raczej humorystyczny. Dwa yale widnieją na portyku tamtejszego Davenport College, a jeden pojawia się w logo studenckiej rozgłośni radiowej. Nazwę Yale uniwersytet przyjął dla uczczenia pamięci jego fundatora, bogacza i filantropa, gubernatora Madrasu z ramienia Kompanii Wschodnioindyjskiej Elihu Yale’a (1649 – 1721).  Nazwisko pana Elihu pochodzi od nazwy walijskiej wsi Iâl, wywodzącej się z kolei od słowa oznaczającego żyzną, uprawną wyżynę.

 

 

Małą czarną, Joe?

Jakiś czas temu – przy okazji oglądania któregoś z amerykańskich seriali, częściowo odpowiedzialnych za chwilowy*  przestój bloga – uderzyło mnie, że zdarza się towarzyszom zza oceanu określać kawę mianem “joe“. Joe? – pomyślałem – Joe jak imię? Ale dlaczego? Oczywiście zaraz potem rozdzwoniły się telefony transoceanicznych agentów i korespondentów KOS-a. Oto, co w rzeczonej sprawie zostało ustalone przez tych męskich mężczyzn i kobiece kobiety, poświęcających swe oczy i ogólnie pojęte zdrowie na rzecz szerzenia wiedzy o początkach angielskiego słownika:

Teoria pierwsza: Żył, był sobie w Ameryce, kraju możliwości wszelakich, dziennikarz i wydawca nazwiskiem Josephus “Joe” Daniels (18 maja 1862 – 15 stycznia 1948). Z przekonania demokrata – aczkolwiek postać co najmniej wieloznaczna. Między innymi – dowodząc wydawaną w Raleigh gazetą “News & Observer” – by podreperować fatalne wyniki partii demokratycznej, stanął na czele kampanii pod hasłem “White Supremacy” (Supremacja białych), dowodzącej iż rasa biała pod wszelkimi względami przewyższa każdą inną. Metody, metodami – skutek został osiągnięty. W roku 1912 prezydentem USA został demokrata Woodrow Wilson, który w ramach podziękowań za wierność sprawie mianował Danielsa sekretarzem marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych (1913).  Kadencję Joe na tym stanowisku pamięta się z kilku powodów.  Między innymi, dopuścił do służby w marynarce wojennej USA kobiety, a także zakazał uprawiania prostytucji w promieniu 5 mil od jakichkolwiek baz floty. To drugie doprowadziło swoją drogą w 1917 do likwidacji Storyville, “dzielnicy czerwonych latarni” Nowego Orleanu. Dla nas jednak najbardziej istotny jest wydany przez imć Danielsa Rozkaz 99 (1 czerwca 1914) – zakazujący wnoszenia i używania na pokładach statków marynarki wojennej jakichkolwiek napojów alkoholowych. Do momentu wydania owego rozkazu oficerowie mogli cieszyć się trunkami w swej mesie, a jeszcze wcześniej, wyskokowymi kordiałami posilali się także niżsi rangą marynarze. Szczegółową historię dziejów procentowych napojów i US Navy można poczytać tutaj. I tutaj właśnie niektórzy upatrują pochodzenia interesującego nas użycia imienia Joe. “A cup of joe”/ “Filiżanka kawy” miałaby być po prostu najmocniejszym trunkiem dostępnym marynarzom na mocy decyzji “Joe” Danielsa.

To jednak jest mało prawdopodobne. Rozkaz “Joe” Danielsa uderzył bowiem wyłącznie w oficerów, podczas gdy szeregowi marynarze nie mieli – decyzją Kongresu -  dostępu do alkoholu już od 14 lipca 1862. Wspaniały prezent z okazji francuskiego święta narodowego. ..

Teoria druga: głosi, że “joe” jest zniekształconą formą jednego lub dwóch dawniej już stosowanych określeń kawy. Java i jamoke. To ostatnie samo w sobie jest zbitką słów “java” i “mocha“. “Java” to po polsku po prostu Jawa – wyspa z której pochodziła większość konsumowanej w USA kawy, a “mocha” to nasza własna, polska mokka - stąd właśnie, ze słowa “jamoke” wymawianego pospiesznie “dzamouk” mógł wziąć się tytułowy “joe“.

I wreszcie dochodzimy do teorii numer trzy: otóż “joe” to między innymi polski “Jaś” tudzież “Jan Kowalski” – przeciętny obywatel, szarak. (Dla jasności przypominam, że imię Joe, to tak naprawdę odpowiednik Józka, Jan to mimo wszystko John). Podobne zjawisko widać w wyrażeniach typu G. I Joe (wojak), Holy Joe (osoba duchowna, dowolnego wyznania) lub właśnie “the average joe” – szeregowy, niczym się nie wyróżniający facet. Z tej perspektywy kawa byłaby napojem wszystkich, osób dowolnego stanu czy majętności – paliwem zarówno bogaczy jak i biedoty.

Wedle teorii ostatniej:  “Joe” miało się stać “kawą” pod wpływem napisanej przez Stephena Fostera – (nam znanego chyba głównie dzięki “Oh, Susana“) ojca amerykańskiej piosenki (sorry, Dylan) – piosenki “Old black Joe“. Tutaj decydujące miało być skojarzenie “typowego Murzyna”, czarnego, z kolorem kawy. Problemem tej sugestii jest fakt, iż w piosence nie ma ani jednej wzmianki o kawie… Ponadto, pieśń powstała w drugiej połowie  XIX wieku, a termin “joe” upowszechnił się w latach trzydziestych wieku XX…

Ale kto wie?

———-

* – bo czymże jest rok w obliczu wieczności?

Roztargniony pastor czyli gra półsłówek

Istnieje pewien rodzaj błędu językowego, popełnianego świadomie lub nie, którym zabawiają się zarówno Anglosasi jak i my nad Wisłą. W klasycznej formie polega on na zamianie miejscami dwóch początkowych sylab bądź dźwięków w wyrazach, przez co zyskują one nowe, humorystyczne  znaczenie. W zasadzie powinienem tu przytoczyć kilka przykładów z pięknej mowy polskiej, ale uczciwie przyznaję, iż nie byłem w stanie wymyślić żadnego samemu, a rodacy – niezwykle sprawni w tej grze – wymyślają jak się wydaje same mało przyzwoite przykłady. Dość rzec, że w naszym języku nazywamy ów błąd/zabawa nosi nazwę gra półsłówek, które to określenie jest jednocześnie grą półsłówek samą w sobie.

Tymczasem w angielszczyźnie gra półsłówek nosi nazwę spoonerism (istnieje też polskie, mało popularne słowo spuneryzm). Określenie to zawdzięczamy niejakiemu Williamowi Archibaldowi Spoonerowi (22 lipca 1844 – 29 sierpnia 1930), któremu wieść gminna przypisuje częste popełnianie owego przejęzyczenia.

Spooner -  jegomość niezwykle wykształcony, człowiek który przeszedł niemal wszelkie możliwe stopnie kariery na uniwersytecie w Oksfordzie, duchowny, wykładowca historii starożytnej, filozofii i teologii – był osobą wyróżniającą się pod wieloma względami.  Począwszy od wyglądu – był niskim albinosem o różowej twarzy, marnym wzroku i głowie nieproporcjonalnie dużej w stosunku do reszty ciała – przez intelekt, niebywałą uprzejmość i gościnność, poświęcenie obowiązkom i mądrości. Poza jednak tymi wszystkimi cechami miał też inną – otóż był niesłychanie roztargniony. Przykład? Pewnego razu podszedł do kolegi i zaprosił go na herbatę, którą zamierzał urządzić na cześć nowego pracownika wydziału archeologii, Stanleya Cassona.

- Ależ drogi panie – odpowiedział zmieszany zagadnięty – to ja jestem Stanley Casson.

- Nic nie szkodzi – stwierdził Spooner – Proszę mimo wszystko przyjść.

Innym razem, gdy jego żona (jak widać roztargnienie nie przeszkodziło mu w ożenku) zraniła się nożem w palec, znajomi na przyjęciu zapytali, czy biedaczka uszkodziła sobie rękę trwale.

- Owszem, trwale. Na pewien czas – odparł Spooner.

Zdarzało się mu również na przykład, że po rozsypaniu soli na stół, polewał ją winem dla wywabienia plam.

Pomimo tego, jak widzimy, nie ma to wiele wspólnego ze spuneryzmami czy grami półsłówek. Jeszcze jednak za życia naszego bohatera przylgnęła do niego fama osoby popełniającego podobne przejęzyczenia raz po raz, a rozrywka polegająca na ich tworzeniu, stała się popularną zabawą wśród oksfordzkich żaków. Sam Spooner nie był tą opinią zachwycony. Pewnego wieczora rozochoceni studenci zebrali się przed jego oknem i głośno domagali się, by do nich przemówił.

- Wy tu nie przyszliście wysłuchać mowy – odezwał się Spooner, otwierając okno. – Chcecie po prostu usłyszeć jedną z tych… rzeczy.

Z legendą, nawet własną, ciężko jednak wygrać i nie udało się to również naszemu uczonemu. Oto krótka lista przypisywanych mu spuneryzmów.

  • “Blushing crow” (rumieniąca się wrona) zamiast “crushing blow” (miażdżącego ciosu)
  • “A well-boiled icicle” (dobrze wygotowany sopel) zamiast “well-oiled bicycle” (dobrze naoliwionego roweru)
  • Toast wzniesiony na cześć “our queer dean” (naszego homoseksualnego dziekana)  zamiast na cześć “our dear queen” (naszej drogiej królowej)
  • Kiedy upuścił nakrycie głowy, zdziwił się: “Will nobody pat my hiccup?” (Czy nikt nie poklepie mojej czkawki?) zamiast “Will nobody pick my hat up?” (czy nikt nie podniesie mojego kapelusza?)
  • Przychodząc do dziekana Oksfordu spytał: “Is the bean dizzy?” (Czy fasolka jest wstawiona?) zamiast “Is the dean busy?” (Czy dziekan jest zajęty?)
  • Przemawiając do rolników, zwrócił się do nich “ye noble tons of soil” (Wy szlachetne tony ziemi) zamiast “ye noble sons of toil” (Wy szlachetni synowie trudu.)

Po śmierci Spoonera “Times” napisał, że “odszedł człowiek, który nie bał się rozmawiać”.

Ze spuneryzmami związana jest również pewna, szczególnie Polaków interesująca ciekawostka. Otóż spoonerism ma po angielsku jeszcze jedną nazwę – marrowsky. Słowo to polskiemu uchu od razu wydaje się znajome i rzeczywiście, istnieje wersja wedle której wywodzi się od nazwiska pewnego polskiego hrabiego, znanego w kręgach londyńskiej socjety.  W roku 1923, w lingwistycznym kwartalniku oksfordzkim “Notes and Queries”, pojawiła się sugestia iż szlachcicem tym miał być niejaki Józef Boruwłaski (1739 – 1837),*   mierzący sobie 71 centymetrów karzeł, znany także jako Joujou, osoba zapewne niskiego pochodzenia (tytuł hrabiego był wśród polskiej szlachty zakazany), znana na kilku europejskich dworach. Tezy tej jednak nie udało się nigdy potwierdzić, podobnie jak nie ustalono kim mógł w istocie być tajemniczy hrabia Marowski.

——-

* – osobom władającym angielskim polecam lekturę anglojęzycznego artykułu na temat Borusławskiego, zabawna historia.

Szybki piknik

Za oknami ciemno i coraz ciemniej, na dodatek zimno i nic się nie chce. Pora roku na pewno nie sprzyja spożywaniu posiłków na świeżym powietrzu (no chyba, że chodzi o pospieszne wtrząchnięcie kebaba) a już na pewno nie w formie pikników.

A przecież piknikować jest tak przyjemnie. Anglicy też o tym wiedzą i piknikują niemal identycznie jak my, gdyż wybierają się na picnic. Nauczyli się tego – jak zresztą wielu innych, przyjemnych rzeczy – od sąsiadów zza Kanału. Francuzi zajmowali się piknikowaniem od co najmniej 1694 roku, kiedy to pojawia się zwrot repas a piquenique. Różnica polegała jednak na tym, iż ów pierwotny piknik oznaczał nie wesołe przesiadywanie na zielonej trawie w towarzystwie wiklinowych koszy pełnych frykasów, a modny rodzaj towarzyskiego spotkania, na które każdy z uczestników przynosił coś od siebie – takie składkowe przyjęcie dla ludzi z socjety. Obecnie Francuzi nauczyli się już od Anglików, że piknik to jedzenie na świeżym powietrzu.

Pierwsza część wyrazu – pique - podobnie jak angielskie pick może oznaczać czynność jedzenia, zwłaszcza taki jego sposób, który po polsku najlepiej chyba oddać przez skubanie tj. konsumowanie małymi, skromnymi kęsami. Nique z kolei początkowo oznaczało nic, a potem drobną monetę. Zapewne trafiło do nowego słowa z powodu rymu z pique, a ponadto mogło oznaczać odrobinę. Wynika nam z tego niezbicie, iż picnic/piknik/piquenique to po prostu posiłek składający się z niewielkich porcji rozmaitych delikatesów.

W języku Szekspira wyraz pojawia się po raz pierwszy w jednym z listów 4. hrabiego Chesterfield, Philipa Dormera Stanhope’a, datowanym na rok 1748 i adresowanym do bawiącego w Berlinie syna:

I like the description of your pic-nic, where I take it for granted that your cards are only to break the formality of a circle.

Podoba mi się opisany przez ciebie pic-nic, aczkolwiek rozumiem, że w karty grasz jedynie po to by przełamać towarzyskie lody.

Anglikom jednak nieprędko przyszło udomowienie nowego zwyczaju. Aż do początku XIX wieku picnic oznaczał niemal wyłącznie zwyczaj zagraniczny. Także Niemcy piknikowali dopiero od 1748, a tacy Szwedzi od 1788. W słowniku angielskim z roku 1868 znajdujemy definicję świadczącą o stadium przejściowym znaczenia, pomiędzy “składkową bibą”, a” wyżerką na świeżym powietrzu”:

Picnic, open air party, in which a meal, to which each guest contributes a portion of the viands, is the essential characteristic.

Piknik, przyjęcie na świeżym powietrzu, którego cechą wyróżniającą jest fakt, iż każdy z gości przynosi część wiktuałów.

Opera mydlana

Nieco zaspałem, ale kto nie popełnia błędów. Zamiast więc się nędznie tłumaczyć… No właśnie. Istnieje gatunek produkcji telewizyjnych, których bohaterowie bezustannie coś tłumaczą. A to dlaczego nie mogą odwieźć Grażynki do pracy, a to z jakiego powodu nowa szkoła Jasia jest świetna, czy wreszcie dlaczego z Anną nie da się żyć, a z Karoliną ułoży się wręcz przeciwnie… Przywykliśmy – kalkując z angielskiego – nazywać owe produkcje operami mydlanymi (ang. soap operas).

Kiedy byłem małym chłopcem wymyśliłem sobie, że nazwa wzięła się stąd, iż seriale o których tu mowa oglądają przede wszystkim panie domu, wykonujące przy okazji swe rozliczne obowiązki, między innymi pranie… Wpadają do salonu ze spienionymi od mydlin rękami i słuchają kolejnych wyznań (i tłumaczeń) bohaterów… Rzeczywistość jest jednak nieco inna.

Aczkolwiek w dzisiejszych czasach kojarzymy opery mydlane głównie z telewizją, ich początek miał miejsce w radiu. Do lat 20-ych XX wieku (wciąż nie mogę przywyknąć do tego,  że obecnie wypada dodawać “XX wieku”) publiczność chętnie i zwyczajowo włączała swe odbiorniki wieczorami. Właściciele stacji nie byli jednak pewni, jak wielu ludzi słucha ich rozgłośni w ciągu dnia. Wiedzieli jedynie, iż dzienna publiczność składała się w przeważającej mierze z kobiet, które podówczas niezbyt często pracowały poza domem. Jedynym, jak się to dziś nieładnie mówi, modelem rynkowym było nadawane od 1926 roku słuchowisko “Amos and Andy”, opowiadające o perypetiach dwóch Murzynów z południa USA, których los rzucił do Chicago. Radiowy cykl okazał się niezwykle zyskowny dla swego sponsora, producenta pasty do zębów Pepsodent. To skłoniło specjalistów od marketingu do podejrzeń iż podobne, codziennie emitowane cykle mogą przyciągać liczne grono słuchaczy.

Pierwszym dziennym serialem (daytime serial) jak wówczas ów gatunek nazwano był “The Goldbergs” (Goldbergowie) pojawiający się na antenie od 1929 roku, aczkolwiek historycy radia stwierdziliby zapewne, iż był to pierwszy sitcom (być może kandydat na kolejny wpis?), podczas gdy pierwszą operą mydlaną były tak naprawdę “Painted dreams” (Malowane sny) wyemitowane rok później. Oba słuchowiska okazały się zyskownymi przedsięwzięciami i w ten sposób walec potoczył się po równi pochyłej. Obrodziło ich klonami, “serialami” takimi jak “Myrt and Marge” (Myrt i Marge), “Ma Perkins” (Mamuśka Perkins), czy “The Romance of Helent Trent” (Romans Heleny Trent). Wszystkie stały się trwałymi elementami radiowego krajobrazu, zyskując sobie miliony słuchaczy.

Oto jak pisał o nich dziennikarz i satyryk “New Yorkera” James Thurber w roku 1948:

Operę mydlaną można uznać za rodzaj kanapki, której sporządzenie nie jest trudne, lecz świat musiał czekać całe lata na jego wynalezienie. Oto i on: weź grube pajdy reklamy, posmaruj je dwunastoma minutami dialogów, dodaj w równych ilościach kłopoty, nikczemność i kobiece cierpienie, dorzuć szczyptę szlachetności, skrop łzami, dopraw muzyką organową, polej sosem szumnej zapowiedzi i serwuj pięć razy w tygodniu.

“New Yorker” 15 maja 1948.

Co dość oczywiste, reklamy otaczające owe dzienne seriale wykupowali przede wszystkim wytwórcy artykułów gospodarstwa domowego. Najwięcej pieniędzy wykładała firma “Procter & Gamble”, produkująca mydło “Ivory”. Budżet reklamowy spółki na rok 1931 przewidział na reklamy radiowe bez mała pół miliona dolarów (uwaga dla młodszych czytelników: w tamtych czasach dolar był czymś w rodzaju boga pieniędzy i żadna inna waluta nawet nie myślała o tym, by mu podskoczyć). Krytycy nowo powstałego gatunku często i trafnie wyrzucali, iż owe słuchowiska istnieją jedynie po to by reklamować mydło. Jak dodał James Thurber:

Nadzieją każdego z reklamodawców jest wytworzyć w każdej gospodyni domowej nawyk słuchania tych opowiastek, których optymalnym czasem emitowania byłaby wieczność i jednocześnie nasączyć ich umysły cudownością oferowanego produktu, po to by pamiętała o nim każdego dnia i szeptała jego nazwę przez sen.

Stąd więc, kilka lat po pierwszych tego rodzaju słuchowiskach,  pojawiło się określenie opera mydlana. Były także inne, takie jak “washboard weepers” (hmm… Wyciskacze łez nad tarą) czy “dishpan dramas” (Dramaty w balii).

Mydło to jednak tylko część nazwy. Z operą sprawa nie jest równie oczywista. Być może nazwano te słuchowiska w ten sposób dlatego, iż – mimo, że oba gatunki ukazują ludzi przeżywających nadmiernie rozpalone uczucia – opery mydlane były całkowitym przeciwieństwem tych tradycyjnych.

Okazuje się jednak, że termin opera został zapożyczony z kpiarskiego określenia innego popularnego gatunku – westernu. Westerny, przynajmniej od 1923 roku określano mianem “horse operas” (końskich oper). Także i to pojęcie nie było oryginalne, gdyż po raz pierwszy zastosowano je niemal stulecie wcześniej (zarówno w Anglii jak i Stanach) do publicznych pokazów konnych. Oto, zaczerpnięte z Londynu, pierwsze jego zachowane wystąpienie:

P. Laurent zarezerwował dla siebie deski teatru Covent Garden i ma zamiar rozpocząć swą działalność od Julliena i jego ogrodów kwiatowych oraz potwornych kadryli. Mówi się, że po ostatecznym upadku ery Julliena, dostaniemy albo pokazy końskiej tresury albo niemiecką operę; nie do końca jednak wiadomo, czy zaszczycą nas rumaki czy panowie (oryg. Herrs or horses). Obawiamy się, że opera niemiecka na siebie nie zarobi, i mamy jednocześnie nadzieję, że opera końska ten los podzieli.

“The Age and Argus” 31 sierpnia 1844

Czasopismo “The Age and Argus” wiele razy kpiło z monsieur Julliena, francuskiego dyrygenta który tworzył proste lecz popularne przedstawienia muzyczne takie jak “Angielski kadryl” czy “Zniszczenie Pompejów” w których pojawiały się, jak zanotował inny dziennikarz: “trzask broni palnej, błyszczące czerwone i niebieskie światła, teatralne grzmoty i wygaszanie gazu (świateł – przyp. ja), które wszystkie wprawiały publikę w ekstazę”.

Oto i cała tajemnica, jeśli nie wyjaśniona, to przynajmniej przybliżona. Do następnego razu, miejmy nadzieję wkrótce.

Krwawa Mary

Ani się obejrzałem, a niepostrzeżenie nadeszła piękna wiosna. Czas więc wyrwać się z zimowego odrętwienia, zrzucić grube kurtki i buty i zająć się świętowaniem tej pięknej pory. A ponieważ można świętować bez napojów procentowych, ale rząd nie wprowadził jeszcze takiego obowiązku, zaproponuję wam dziś po szklaneczce Bloody Mary, czyli “krwawej Mary”, lub nawet bardziej swojskiej Marysi.

Sam drink  składa się jak zapewne większość z nas wie (lub pamięta) z wódki i soku pomidorowego, z dodatkami, którymi mogą być sos tabasco, sos Worcestershire, pieprz, sól, oliwki, seler, chrzan, sok cytrynowy lub nawet bulion (też się zdziwiłem).

Historią ów napój sięga pierwszej połowy XX wieku. Niestety jednak, jak w przypadku wielu przełomowych wynalazków w dziejach ludzkości,  także i ten nie ma jednego ojca. Autorem pierwszej krwawej Mary był francuski barman Fernand Petiot (1900-1975) pracujący w paryskim barze “Harry’s New York Bar”, ulubionym miejscu spotkań Amerykanów i innych obcokrajowców, zwłaszcza z kręgów artystycznych. Przy kontuarze Petiota pojawiali się m. in. Ernest Hemingway, Rita Hayworth, Humphrey Bogart, bokser Jack Dempsey oraz Coco Chanel. Wynalazku Francuz dokonał na początku lat 20-ych, zainspirowany narzekaniami zagranicznych gości na brak ostrzejszego w charakterze drinka.

Niemniej sam Petiot przyznał w 1964 roku, iż tworząc kompozycję, inspirował się drinkiem wymyślonym przez amerykańskiego aktora, konferansjera i komika George’a Jessela (1898 – 1981) o którym w ramach ciekawostki można dodać, iż był kochankiem m. in naszej Poli Negri.  Różnica między napojami polegała jednak na tym, że Jessel pijał krwawą Mary w wersji – pół wódki, pół soku pomidorowego, czyli bez przypraw i innych dodatków.

Skąd jednak wzięła się nazwa? Otóż Petiot opowiadał, iż w Chicago istniał bar o nazwie “Bucket of Blood” (“Wiadro krwi”) i pracowała tam kelnerka, zwana z powodu swego charakteru właśnie Bloody Mary. Niektórzy historycy drinków (tak, są też i tacy) twierdzą z kolei, iż nazwa ta odnosi się do – równie “ostrej”-  aktorki Mary Pickford (1892-1979). Te dwie panie nie wyczerpują jednak wszystkich krwawych Marysiek w historii. Przydomek ten nadawano często (wiele egzekucji na koncie) angielskiej królowej Marii I. Istnieje też pewna mityczna Bloody Mary. To wiedźma/zjawa, pojawiająca się w lustrze po trzykrotnym wypowiedzeniu jej imienia. W niektórych wersjach, wywołujący owego ducha powinien powiedzieć “Krwawa Mary, zabiłem twoje dziecię” – tak czynią ci, którzy uważają, iż Bloody Mary była młodą kobietą, która oszalała i popełniła samobójstwo, po tym jak uprowadzono jej dziecko.

Inni natomiast wierzą, że Mary – pełne nazwisko Mary Worth – była kobietą niesłusznie oskarżoną o zabójstwo swoich pociech i straconą (wtedy wywołuje się ją mówiąc przed zwierciadłem: “Wierzę ci, Mary Worth”). Nie jest natomiast pewne, po co ktokolwiek miałby ową Mary wywoływać, gdyż zjawa pojawiając się często morduje petentów (np wyrywając im twarz) lub wciąga na drugą stronę lustra, a jeśli nawet uda się komuś to spotkanie przeżyć, krwawa mama będzie go nawiedzać po kres życia.

Jak dotąd nie powiedzieliśmy ani słowa o etymologii. Pominiemy sprawę imienia i spójrzmy na moment na historię słowa blood (krew). W staroangielskim słowo to brzmiało blod i przyszło z protogermańskiego blodam, wywodzącego się z kolei z praindoeuropejskiego rdzenia bhloto – oznaczającego puchnąć, tryskać, bić strumieniem – odnoszącego się do “tego, co wypływa z rany”. Nasza polska krew pierwotnie miała podobny sens, tak jak i łacińskie cruor (również początkowo tylko “krew na zewnątrz”) i dopiero potem zaczęła oznaczać “to, co płynie w żyłach”. Fachowcy przypisują to przesunięcie sensu zanikaniu tabu, zakazującego nazywania tak ważnej dla życia substancji.

Aby zakończyć mniej krwawym, a bardziej wesołym akcentem, dodam że wspomniany wyżej barman Petiot wygrał kiedyś konkurs picia piwa z wynikiem 2 litry w 46,5 sekundy.

Czerwona wyspa

Nie, to nie będzie wpis traktujący o polityce gospodarczej i kryzysie. Jedną z korzyści grzebania się w słowach jest właśnie to, że można od map, premierów i kolorów odpocząć. Dziś kontynuujemy etymologiczną podróż po Stanach Zjednoczonych i trafiamy do stanu, który naraz nosi najdłuższą oficjalną nazwę i posiada najmniejsze terytorium ze wszystkich stanów USA. Panie i panowie, jesteśmy w Rhode Island.

Pełna nazwa stanu, właśnie ta najdłuższa, brzmi Rhode Island and Providence Plantations. Wzięła się z połączenia w jeden organizm dwóch angielskich kolonii: Rhode Island zostało założone na wyspie Aquidneck, największej spośród kilku wysp w zatoce Narrangassett, a Providence Plantations powstało pod okiem niejakiego Rogera Williamsa (do którego wrócimy poniżej) na obszarze dzisiejszego miasta Providence.

Fachowcy językowi i historycy nie mają pewności w jaki sposób wyspa Aquidneck zyskała sobie miano Rhode Island. W roku 1524, Giovanni de Verrazzano (zapomniany włoski podróżnik i odkrywca w służbie króla Francji, na zakończenie swych podróży zjedzony zresztą przez tubylców na Gwadelupie) zapisał, iż u ujścia zatoki Narrangasett znajduje się wyspa, której wygląd porównał do Rodos (ang. Rhodes). Nie do końca wiadomo, którą z wysp miał na myśli, aczkolwiek kolonizatorzy, zasiedlający potem te tereny uznali, że chodziło o wyspę Aquidneck. Pierwsze znane użycie nazwy Rhode Island datowane jest na 1637 i przypisywane Rogerowi Williamsowi (do którego wrócimy poniżej). Wyspa została oficjalnie nazwana w ten sposób w roku 1644, choć jeszcze w 1646 pojawił się dokument określający ją jako “Isle of Rhodes” (Wyspa Rodos).

Innym możliwym źródłem pochodzenia nazwy Rhode Island jest – nazwijmy ją – “teoria holenderska”. Otóż obywatel niderlandzki, przedstawiciel ówczesnej prywatnej inicjatywy (czytaj: handlarz bądź kupiec) i podróżnik Adriaen Block, opisał w 1614 roku pewną  “wyspę koloru czerwonego” (w XVII wiecznym holenderskim – “een rodlich Eylande”). Holenderskie mapy z 1659 nazywają ową wyspę “Roode Eylant” czyli po prostu Czerwoną Wyspą.  Istnieje więc możliwość, iż nazwę ukuli Holendrzy (być może sam Block) odnosząc się bądź to do czerwonych jesienią liści, bądź widocznej na brzegu czerwonawej gliny.

Może warto dodać, że w przeciwieństwie do Verrazzano, Block zmarł spokojnie w 1627 roku i został pochowany u boku kochającej żony w Amsterdamie, w kościele Oude Kerk (jedyne zmartwienie może budzić fakt, że kościół ten znajduje się w centrum słynnej Dzielnicy Czerwonych Latarni, w związku z czym życie pozagrobowe Blocka…)

Ale nie rozdrabniajmy się. Chyba już dwukrotnie obiecywałem, że napiszę więcej o niejakim Rogerze Williamsie. Podobnie jak niektóre znane nam już postacie z wczesnych dziejów USA był dzieckiem w miarę zamożnego człowieka (w tym wypadku kupca) który podczas studiów (w tym wypadku na Cambridge) przeszedł na purytanizm.

Na emigrację do Nowego Świata zdecydował się nie jak pierwsza fala jego braci w wierze w 1630, lecz rok później. Gdy wreszcie przybył do Ameryki, niemal natychmiast otrzymał propozycję – był osobą znaną w tzw. klimatach – objęcia pozycji pastora w kościele w Bostonie. Odmówił, twierdząc że kościół ten nie należy do kościołów “odseparowanych” (od państwa) co pozostawało w zgodzie z jego głównymi tezami religijnymi – wolnością wyznania i rozdziałem kościoła od państwa. To właśnie Williams był pierwszą osobą, piszącą o konieczności wzniesienia “wysokiego muru” pomiędzy “ogrodami Chrystusa” a “dziką pustynią świata”, co ostatecznie zaowocowało Pierwszą Poprawką w konstytucji USA, zapewniającą swobodę dowolnego wyznania.

Po jakimś czasie – będąc osobą uzdolnioną językowo; znał łacinę, hebrajski, grekę, holenderski i francuski – na tyle poznał mowę Indian (oraz ich samych) iż zaczął twierdzić, że angielscy koloniści nie mają prawa do amerykańskich ziem, o ile nie kupią ich od tubylców.  W tej sprawie atakował nawet samego króla Jakuba.  Te i podobne opinie doprowadziły go w efekcie w 1635 roku do wygnania z Salem, w którym wówczas mieszkał i nauczał.

Nie ma tu miejsca by opisać jego dalsze losy. (Osoby ciekawe i władające angielskim mogą zajrzeć do wyczerpującego artykułu o nim w Wikipedii) Ważny dla nas jest za to fakt, iż założył wspomnianą już kolonię zwaną Providence Plantations, a potem przemianowaną przez niego samego na Rhode Island, gdzie tolerował i chronił przedstawicieli tak różnych wyznań i religii jak baptystów, kwakrów i żydów.

Słowa niekiedy powstają w smutku

Jeśli zdarzy się komuś z Was odwiedzić Warszawę, a w szczególności przechodzić obok budynku przy ulicy Kredytowej 6, warto zadrzeć nieco głowę. Można tam zobaczyć tablicę upamiętniającą niejakiego Rafała Lemkina. Dlaczego to postać ważna? Z co najmniej kilku powodów, z których jednym jest stworzenie słowa – angielskiego co prawda – ale takiego, które niestety zrobiło oszałamiającą karierę i w innych językach.

Rafał Lemkin urodził się  24 czerwca 1900 roku w żydowskiej rodzinie we wsi Bezwodne, nieopodal dziś białoruskiego miasta Wołkowysk. Dzięki matce-intelektualistce, osobie parającej się malarstwem, lingwistyką i studiami filozoficznymi od małego miał dostęp do bogatego księgozbioru, z którego skorzystał między innymi w taki sposób, że w wieku czternastu lat posługiwał się już dziesięcioma językami. Skończył średnią szkołę handlową w Białymstoku, a potem podjął studia prawnicze na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, gdzie – jako młody adept prawa – zainteresował się przede wszystkim pojęciem zbrodni. To warto zapamiętać. Po jakimś czasie przeniósł się do Heidelbergu w którym studiował filozofię, aż wreszcie wrócił do Polski i zaczął pracować jako prokurator.

Od wczesnej młodości słyszał o wstrząsających co najmniej częścią ówczesnej opinii publicznej masowych mordach. Dokonana przez Turków rzeź Ormian, pogromy Żydów, dokonana przez rząd iracki w roku 1933 rzeź Asyryjczyków (w której w 63 wioskach zginęło około 3 tysiące osób)…  W tym samym nieszczęśliwym 1933 roku przedstawił Radzie Prawnej Ligi Narodów esej, w którym przedstawiał tak zwaną “zbrodnię barbarzyństwa” (taki tytuł nosił tekst) jako jedno z naruszeń prawda międzynarodowego. Rok później, ulegając naciskom polskiego ministra spraw zagranicznych Józefa Becka – związanym zresztą z owym wystąpieniem (w tamtym czasie Żydzi masowo opuszczali Niemcy, a Beckowi zależało na poprawie  sąsiedzkich stosunków)  ustąpił z posady publicznej i podjął karierę prywatnego adwokata.

Kilka lat później wybuchła II Wojna Światowa. Lemkin uszedł z oblężonej Warszawy z rannym biodrem i przez Szwecję (gdzie również wykładał) dotarł w 1941 do Ameryki. Tam pracował i uczył na kilku uniwersytetach i napisał tekst zatytułowany “Military Governement in Europe” (“Wojskowe rządy w Europie”) – to była pierwsza wersja eseju, dzięki któremu pamiętamy go do dziś. Dopiero bowiem w 1944 ukazała się praca Lemkina zatytułowana “Axis Rule in Occupied Europe” (“Rządy Osi w okupowanej Europie”). I tu właśnie pojawia się po raz pierwszy w dziejach słowo genocide - ludobójstwo. Sklejone z greckiego genos (rasa, szczep) i łacińskiego przyrostka cidiu (zabijanie). Ale oddajmy głos autorowi:

Przez “ludobójstwo” rozumiemy zniszczenie narodu bądź grupy etnicznej. To nowe słowo (…) Ogólnie rzecz ujmując, ludobójstwo nie oznacza koniecznie bezpośredniego zniszczenia narodu, o ile nie jest dokonane poprzez masowe mordy na członkach danej grupy etnicznej. Nowe pojęcie ma raczej oznaczać skoordynowany plan, zawierający w sobie działania rozmaitego rodzaju, zmierzające do skruszenia najważniejszych podstaw istnienia danej grupy, zmierzających do uniemożliwienia jej dalszego istnienia.


Po wojnie, w trakcie procesów norymberskich, Lemkin współpracował z Robertem Jacksonem, głównym oskarżycielem z ramienia USA, został również doradcą prawnym Sądu Najwyższego tego samego kraju. Całą resztę życia poświęcił swej idei penalizacji stworzonej przez siebie kategorii zbrodni (w trakcie procesów norymberskich nie była jeszcze uznawana i podsądni odpowiadali za “zbrodnie przeciwko ludzkości”. Swego dopiął 9 grudnia 1948 roku, kiedy to podpisano “Konwencję ONZ w sprawie Zapobiegania i Karania Zbrodni Ludobójstwa”.

Oskarżyciel z Bezwodnego zmarł 28 sierpnia 1959 roku.

Rodzaj samosądu…

Słownik PWN definiuje lincz jako: rodzaj samosądu, polegający na zabiciu przez tłum osoby posądzonej o przestępstwo.  Z tego samego źródła dowiadujemy się, że wyraz ten możemy zgodnie z kanonami polszczyzny zapisywać jako lynch, co od razu kieruje naszą uwagę na angielskie pochodzenie słowa.

Skąd więc się wzięło?

Popularna w anglojęzycznych krajach wersja wydarzeń brzmi mniej więcej tak: W roku 1493 burmistrz miasta Galway – James Lynch FitzStephen – powiesił własnego syna na futrynie hotelowego okna, za to, że syn ów zamordował młodego Hiszpana, ewentualnego konkurenta do łożnicy pewnej młodej damy. Do dziś w irlandzkim Galway można obejrzeć wspomniane okno, a nawet zadumać się nad pamiątkową tablicą. Niestety jednak, okazuje się iż powyższa historyjka jest jedynie wymysłem któregoś z właścicieli hotelu, obdarzonych wyjątkową smykałką do (etymologicznego) marketingu.

Lynch, to skrócone lynch law (prawo Lyncha) – oznaczające możliwość ukarania podejrzanego bez uciekania się do wyrafinowanych procedur sądowych. Wszelkie dostępne dowody wskazują na amerykańskie (bo jakżeby inaczej?) pochodzenie tego słowa. Cofnijmy się w czasie i przenieśmy w przestrzeni do Virginii lat osiemdziesiątych, XVIII stulecia. To czasy tak zwanej rewolucji amerykańskiej , czy – posługując się bardziej europejskim językiem – amerykańskiej wojny o niepodległość.

Nawet jednak po trudach tej podróży napotkamy wątpliwości. Spotkać bowiem możemy dwie osoby, których nazwisko kojarzone jest z tak wygodną metodą osądzania i wymierzania sprawiedliwości. Pierwsza z nich to kapitan William Lynch z hrabstwa Pittsylvania, drugą pułkownik Charles Lynch z hrabstwa Bedford.

Kapitan William Lynch twierdził, że wyrażenie lynch law pochodzi ze spisanej w 1780 roku umowy sąsiedzkiej, głoszącej między innymi iż prawo w ich hrabstwie pozostanie niezależne od zewnętrznych kodeksów i ustawodawstwa. Tekst owej umowy został opublikowany w piśmie Southern Literary Messenger z  maja 1836 roku. Fachowcy jednak powątpiewają w autentyczność dokumentu, tym bardziej że osobą decydującą o zawartości Southern Literary Messenger był znany skądinąd Edgar Allan Poe – znany nie tylko z “Kruka” ale i z wielości prowokacji i zmyśleń, jakich dopuścił się w swym krótkim, za to owocnym życiu.

Na szczęście zostaje nam jeszcze rzutki pułkownik Charles Lynch, plantator i żołnierz, cechujący się na dodatek wyjątkową niechęcią do lojalistów – pamiętajmy, że trwa wojna z Anglikami. W 1782 roku oficer ten uznał, iż nie ma się co bawić z wiernymi Anglii i sprzeciwiającymi się rewolucji osadnikami i sam zajął się ich osądzaniem. Samodzielnie i bez odpowiedniego procesu wydawał wyroki pozbawienia majątku, chłosty lub skazywał na przymusowe wstąpienie do armii amerykańskiej (choć to ostatnie zamieniał niekiedy na podpisanie odpowiedniej lojalki). Co więcej, wszystkie jego decyzje zostały uprawomocnione przez Zgr0madzenie Ogólne Virginii jeszcze w tym samym roku. Sam po raz pierwszy użył sformułowania Lynch’s Law w liście do niejakiego Williama Hay z dnia 11 maja 1782.

Spory trwają w zasadzie od tamtego czasu, zwłaszcza w kwestii kar wymierzanych przez działające “obok” prawa grupy rewolucjonistów. Ponoć w owym gorącym czasie nie zginął nikt, jedynymi wyrokami miały być kary więzienia lub grzywny. To jednak, czy na mocy prawa Lyncha (dowolnego z obu dżentelmenów) zabito kogokolwiek czy nie, pozostaje w gestii historyków.

Lynch law stało się powszechnie zrozumiałym określeniem po roku 1810. Nie zawsze jednak było wiadomo, co tak naprawdę oznacza. Zakres obejmował właściwie wszystko, od chłosty do wieszania. Pierwsze wystąpienie drukiem miało prawdopodobnie miejsce w satyrycznym artykule z The New England Magazine z pażdziernika 1835 pt. “Niedogodności związane z objęcia prawem Lyncha” w którym narrator cierpi umazany w smole i pierzu wskutek podejrzeń o sprzyjanie abolicjonistom.

Warto może zwrócić uwagę, że lynch zaczął oznaczać wieszanie murzynów przez białych, dopiero po amerykańskiej wojnie domowej.

Merry Christmas raz jeszcze

Wesołych Świąt wszystkim zaglądaczom! Wszystkiego dobrego i cierpliwości przede wszystkim, jakże potrzebnej w oczekiwaniu na kolejny mój wpis…

Po angielsku życzyłbym Wam Merry Christmas, ale to zapewne wie każde dziecko (może nawet bardziej dziecko, niż jego babcia) więc nad samym zwrotem nie będziemy się zatrzymywać. Choć nie do końca. Przyjrzyjmy się pierwszemu słowu tych tradycyjnych, anglosaskich życzeń .

Merry obecnie znaczy wesoły, radosny. Niekiedy też, w raczej nieformalnych sytuacjach – podchmielony. O innych kontekstach, w których możemy obecnie spotkać ten wyraz pisałem już pokrótce w 2007 roku i kto chce, niech sobie odświeży. Nie napomknąłem jednak wtedy słowem o etymologii. A okazuje się ona dość ciekawa.

Merry wywodzi się ze staroangielskiego myrige, które podobnie oznaczało miły, przyjemny. Myrige zresztą spokrewnione było ze staroangielskim odpowiednikiem współczesnego mirth - wesołość, rozbawienie – którego niestety nie mogę Wam przedstawić, bo nie udało mi się dotąd znaleźć odpowiedniej czcionki do WP, która miałaby staroangielskie znaki. Poszukiwania trwają.

Skąd jednak samo myrige? Otóż specjaliści z samego Oksfordu utrzymują, iżjego źródłem jest protogermański rdzeń murgijaz, oznaczający krótkotrwały. W starowysokoniemieckim znajdujemy słowo murg - krótki, a w języku Gotów trafiamy na czasownik gamaurgjan - skracać.

Na pierwszy rzut oka wydawać się może, iż to bardzo odległe znaczenia. Przypomnijmy sobie jednak staropolską mądrość ludową “wszystko co dobre, prędko się kończy”  lub inne refleksje typu “w miłym towarzystwie czas upływa niepostrzeżenie”, “na zabawie czas mija szybko”. Germańscy przodkowie Anglików widzieli tę przypadłość przyjemnostek życia aż nazbyt wyraźnie (co zresztą w świecie, w jakim przyszło im żyć musiało być łatwiejsze niż dziś) i uznali, że wszelkie radości i frywolności mają tylko jedną wspólną cechę – sprawiają, że skraca się czas. Na poparcie tej teorii podaje się przykład niemieckiego Kurzweil - rozrywka, dosłownie oznaczającego właśnie krótki czas.

W średnioangielskim merry zyskało kolejne – poza “rozrywkowymi” – znaczenia. Merry stał się więc przyjemny dźwięk zwierzęcych głosów, merry była dobra pogoda, ludzie nosili ładne ubrania, które także były merry. Pod koniec XIV stulecia pojawili się merry-men, czyli towarzysze lub członkowie świty rycerza (od razu widać, czym się rycerstwo zajmowało w towarzystwie). Merry-bout w angielskim slangu od 1780 roku oznaczało ten rodzaj rozrywki (w parach lub innego rodzaju podgrupach), o którym dorośli niechętnie opowiadają dzieciom. Merry-begot, które pojawiło się pięć lat później oznaczało nieślubnego potomka, bękarta, a z kolei mianem Merry Monday określano w XVI wieku poniedziałek przed ostatkami.

Koniec końców jednak najważniejsze jest, żeby się dzisiejszą Wigilią nacieszyć, ponieważ zanim na dobre zdążymy się rozsiąść, będzie już po niej.

Wesołych (i jak najdłuższych) Świąt!

P.S. Autor serdecznie dziękuje wszystkim, którzy życzenia mu złożyli już, a także tym, którzy dopiero zechcą to uczynić. Oby nam się!