Notka żałobna

Dziś nie będzie o etymologii. Dziś podzielę się informacją, która pod koniec zeszłego tygodnia wprawiła mnie w jakiś dziwny smutek.

Otóż na dalekich wyspach archipelagu Andamanów zmarła w wieku osiemdziesięciu pięciu lat Boa Sr. Jej śmierć, poruszająca jak każda, jest jednak wydarzeniem większej wagi niż tylko jednostkowej. Odchodząc w nieznane, Boa Sr zabrała ze sobą język bo, którego była ostatnią, żyjącą użytkowniczką. Bo należał do grupy języków andamańskich, którymi rdzenni Andamanie posługiwali się najprawdopodobniej od około siedemdziesięciu tysięcy lat, czyli od chwili, gdy ich przodkowie trafili na owe izolowane wyspy z Afryki. Co więcej – języki owe (o których więcej można przeczytać tu) trwały praktycznie niezmienione obcymi wpływami do co najmniej połowy XIX wieku. Można więc z łatwością zaryzykować stwierdzenie, że Boa Sr używała mowy zbliżonej do języka, którym posługiwali się pierwsi mówiący ludzie (tu ciekawostka – jednym z języków archipelagu Andamanów jest tzw. “język sentinel”, używany przez pierwotne plemię, unikające wszelkiego kontaktu z resztą ludzkości – wskutek czego lingwiści nie mają o nim żadnych informacji, poza tą, że istnieje.)

Być może to zupełnie naturalna kolej rzeczy. Języki starsze umierają, wypierane przez bardziej popularne i lepiej przystosowane ewolucyjnie, a przy tym takie, które miały po prostu więcej szczęścia. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że za każdym razem gdy wymiera jakiś język, tracimy coś więcej niż tylko kilka słów. A takich języków jak bo jest więcej. Specjaliści szacują, że (dane z 2005) spośród 6912 języków, jakimi posługują się obecnie mieszkańcy Ziemi, 516 jest językami prawie wymarłymi, co oznacza, że korzysta z niego tylko kilka do kilkunastu osób w podeszłym wieku.  I nie chodzi przy tym wyłącznie o języki pierwotnych, zagubionych w dalekich dżunglach plemion. W Europie mamy do czynienia z dwunastoma językami klasyfikowanymi jako “prawie wymarłe” lub “poważnie zagrożone” . W kilku łotewskich wsiach mieszka na przykład kilkadziesiąt (lub kilkanaście, w zależności od źródła) osób posługujących się językiem liwońskim. Mieszanym językiem romsko-greckim w roku 2000 posługiwało się 30 osób. Językiem ume sami, używanym w Szwecji i Norwegii mówi osób 10. Także i “nasze” języki -  kaszubski i “dolnośląski” klasyfikowane są jako odpowiednio “poważnie zagrożony” i “niemal wymarły”.

Szkoda.

Na koniec możemy już tylko posłuchać nagrań, takich jak dostępne pod poniższymi linkami:

Boa Sr mówi w języku bo (wideo)

Króciutki słownik języka bo (wraz z plikami audio)

Illinois i lektury

Mimo, że jakoś nie przekonują mnie takie blogowe zabawy, to dobrze się w zasadzie stało, że Hoko wywołał mnie do tablicy. A to dlatego, że etymologia nazwy stanu Illinois jest pozbawiona większych zawiłości, odniesień, zakrętasów znaczeniowych czy też innych aberracji sensu.

Słowo illinois jest francuską transkrypcją wyrazu z jednego z algonkińskich dialektów (prawdopodobnie był to dialekt nazywany dziś Miami-Illinois) Indian amerykańskich, zamieszkujących mniej więcej obszar dzisiejszego stanu. Brzmiało ono (a w każdym razie tak wygląda jego dzisiejsza, anglosaska transkrypcja) ilenweewa i wywodzi się z proto-algonkińskich cząstek elen - “zwyczajny” i we - “mówić”. Ilenweewa oznacza więc “tych którzy mówią normalnie, po naszemu”.

No cóż, słowo się rzekło, czas ankietę wypełnić:

O jakiej porze dnia czytasz najchętniej?

Najchętniej o takiej, kiedy nie jestem zmęczony czytaniem tego, co sam tłumaczę, nie chce mi się spać i mam chwilę czasu. Praktyka wskazuje na najróżniejsze pory – bez wskazania na jakąkolwiek.

Gdzie czytasz?
Przy komputerze (zawodowo), w łóżku, autobusie i przy stole (przyjemnościowo)

Jeśli czytasz (na leżąco) w łóżku, to czytasz najchętniej na plecach czy na brzuchu?
Na plecach! W brzuchu odkłada mi się wtedy golonka i nie mogę jej gnieść.

Jaki rodzaj książek czytasz najchętniej?
Nie rozumiem? Czy jeśli odpowiem, że powieści, poezję i prace filozoficzne, to będzie odpowiedź pasująca do zadanego pytania?

Jaką książkę ostatnio kupiłeś?

Wiktor Pielewin “Kryształowy świat”

Co czytałeś ostatnio?

Aleksander Ochocki “Filozofia i burze dziejowe”

Co czytasz aktualnie?
Wiktor Pielewin “Kryształowy świat”

Poza tym ja mam z czytaniem taki problem, że czytając zawodowo po te 6-9 godzin dziennie coraz mniej mam energii na czytanie dla relaksu. Trochę to przekleństwo, bo za młodu zawsze chciałem “robić coś przy książkach” a kiedy już się udało, to okazuje się, że ta sama praca od książek odgradza… Cóż, dialektyka pragnienia i spełnienia…

Używasz zakładek czy zaginasz ośle rogi? Jeśli używasz zakładek, to jakie one są?
Zakładek. Starych (albo aktualnych) biletów, oddartych z cudzych (bądź swoich) gazet skrawków papieru, ulotek… Żadnych “zakładkowych” zakładek…

Ośle rogi? – a fe!

Co sądzisz o książkach do słuchania?
Sądzę, że książki są do czytania. Niemniej to świetna sprawa dla uczących się języków obcych i dla niewidomych. Poza tym – nie drażnią mnie, ale zupełnie nie rozumiem… Lubię sobie książkę pomacać, wymiętosić, poczuć jej skórę-fakturę… A zresztą ja bez przerwy słucham muzyki, więc nie miałbym jak słuchać książek…

Co sądzisz o e-bookach?
Fatalnie się czyta z ekranu. Kiedy wreszcie powstanie jakiś sensowny e-papier tudzież e-bookowy odpowiednik empetrójek, to czemu nie.  Choć nie wierzę, by papier i druk wyginęły zupełnie.

No to ja lecę…

Pink

Słowo pink w języku angielskim – podobnie zresztą jak wiele innych – występuje jako czasownik, a także jako rzeczownik i przymiotnik.

W znaczeniu czasownikowym pink oznacza “przebijać, robić dziury, wycinać w ząbki, robić szarpane brzegi” i jako takie pojawia się około roku 1307, być może jako konstrukcja z romańskiego rdzenia pinc (por francuskie piquer i hiszpańskie picar) ostatecznie sięgającego łacińskiego pungere “kłuć, ranić”.  Z czasownikowym pink spotykamy się np w nazwie pinking scissors/shears (ząbkujące nożyce) – czyli nożyczki, które na ostrzu mają “piłkę”.

Jako rzeczownik słowo pojawia się w angielszczyźnie w 1573 roku i jest wtedy (teraz zresztą takoż) nazwą goździka. Kwiat ten otrzymał tę nazwę albo z powodu swoich “szarpanych” płatków (co zgadzałoby się z czasownikowym znaczeniem słowa) albo z holenderskiego pink - mały – poprzez wyrażenie pinck oogen – dosł. “małe oczy”, które to mogło być według niektórych fachowców pierwotną nazwą goździka. Nota bene angielsko-szkocki pinkie - mały palec u ręki – pochodzi z tego samego holenderskiego źródłosłowu; pinkje to po prostu zdrobnienie od pink.

Przymiotnikiem różowy - co stanowi chyba najpopularniejsze znaczenie słowa – stał się angielski pink od mniej więcej 1680 roku, nazwę koloru – pink jako róż - notujemy od 1733.

Pink-eye (różowe oko) to zapalenie spojówek, a to see pink elephants (dosł. widzieć różowe słonie)  czyli widzieć białe myszki – po alkoholu – pojawia się po raz pierwszy u Jacka Londona w powieści “John Barleycorn albo wspomnienia alkoholika” z 1913 roku.

Niestety różowego słonia nie zobaczy już nigdy Richard Wright, muzyk grupy Pink Floyd. Zmarł dziś i już nie zagra.

Chwalipięta

Dawno już nie było na łamach KI żadnej nachalnej autopromocji. Tym razem jednak sprawa jest wyjątkowa, ponieważ chodzi o książkę, z której nie dość, że ja sam jestem zadowolony, to wydaje się, że zadowoleni są z niej też pozostali, którym wpadła do rąk.

Rzecz idzie o książkę Lynn Cullen pt. “Córka Rembrandta”. Nie jest to żadną miarą pozycja dla żądnych krwi i akcji mężczyzn. Ci bardziej wrażliwi (a wszak poza mną zaglądają tu sami wrażliwcy) mogą jednak spróbować w ramach relaksu od zbawiania świata odkryciami naukowymi, literackimi i innymi…

Nie jest to też książka – i to jeden z powodów, dla których pozwalam sobie o niej wspomnieć – wyłącznie dla młodzieży. Jeśli komuś podobał się film “Dziewczyna z perłą”, to i “Córka…” nie powinna być mu wstrętna.

A jeśli ktoś nie popędzi od razu do najbliższej księgarni, to równie przyjemnie mi będzie, jeśli “Córki…” posłucha sobie w radiu, w interpretacji Marii Seweryn. Więcej informacji tu i tu.

Merry Christmas

A więc ogłaszam wszem i wobec, że zbliżają się święta i nowy rok. Będziemy jeść, pić, cieszyć się i utradycyjniać na wszelkie możliwe sposoby. Wszystkim Czytelnikom i Czytelniczkom życzę wiele dobrego, siły do marzeń, czasu na książki i mnóstwa przyjemności intelektualno-fizycznych.

Żeby jednak nie było zbyt ckliwie i nienaturalnie, przypominam: Po angielsku pozdrowienie świąteczne brzmi Merry Christmas. Co z jego historią?

Fraza ta pojawia się już w pochodzącym z 1565 roku dokumencie The Hereford Municipal Manuscript (Rękopis miejski z Hereford)

And thus I comytt you to god, who send you a mery Christmas & many.

I tak polecam was Bogu, który zesłał wam spokojne Święta i wiele (dobrego).

Słowo merry jednak ma nieco inne znaczenie niż polska radość którą chyba najczęściej kojarzymy z  naszym Wesołych Świąt. Merry występowało m.in. w takich związkach frazeologicznych jak: make merry ‘radujcie/weselcie się’ (około roku 1300), Merry England ‘sielska (niegdysiejsza) Anglia’ (około 1400) i the merry month of May ‘radosny miesiąc maj’ (pomiędzy 1560 a 1570). I tak np. make merry nawoływało do hałaśliwego, karnawałowego radowania się, związanego z pochłanianiem nadmiernych ilości alkoholu, ale merry month of May to już raczej miesiąc spokojny i przyjemny. Pamiętajmy także, że Wesoła kompania Robin Hooda to są merry men i ja naprawdę nie sądzę, że chodzi tu o bandę rozchichotanych wesołków, a raczej o “zgraję łobuzów potrafiących zabawić się w starym dobrym stylu angielskiej prowincji”

Wróćmy jednak do Merry Christmas. Prawdziwą karierę fraza ta rozpoczęła w roku 1843. Wtedy to pojawiła się w sprzedaży pierwsza pocztówka z tekstem a Merry Christmas and a Happy New Year i – co ważniejsze – wydano drukiem A Christmas Carol (Opowieść Wigilijną) Karola Dickensa. To właśnie ta książka stała się źródłem powszechnego zwyczaju życzenia sobie Merry Christmas. Nie tylko zresztą tego. O Dickensie mówi się często, że to człowiek, który własnoręcznie wymyślił współczesne święta. Może jest w tym nieco przesady, zwłaszcza, że anglosaskie zwyczaje i tradycje mocno świąteczne różnią się od, dajmy na to, naszych, ale…

Merry Christmas!

P.S. Następnego wpisu należy się spodziewać już w 2008. Oby nie był gorszy od poprzednika (i wpis i rok!)

Ar(Kansas) z bonusem

Dwa stany USA mają wspólny ze sobą źródłosłów – Arkansas i Kansas. Arkansas to nazwa rzeki, która z kolei została ochrzczona nazwą jednego ze szczepów plemienia Dakota - Quapaw. Indianie Quapaw zwani byli w początkowym okresie kolonizacji Akancea, Acansea, Acansa, Akansa - i wreszcie przez Francuzów Arkansa. Zamykające nazwę s to po prostu końcówka liczby mnogiej. Quapaw oczywiście sami siebie nazywali Quapaw - nazwę (a)kansa nadali im Indianie posługujący się językiem algonkińskim. A w nazwie oznacza grupę etniczną, szczepkansa tymczasem, to nazwa własna jednej z gałęzi plemienia Dakotów, oznaczająca ludzi żyjących w dole rzeki, południowy wiatr, lub ludzi południowego wiatru. Inny dakocki szczep – właśnie kansa - stał się źródłem nazwy stanu Kansas.

Jako, że dziś tak krótko i bez anegdotek, pozwolę sobie opowiedzieć historię z życia (własnego) wziętą.  Otóż jak pewnie niektórzy z Was wiedzą odbywałem niedawno wojaże. Pociągiem. Pociągiem, który jedzie m.in przez Kraków. Kraków jako jedna z niewielu atrakcji turystycznych nad Wisłą, przyciąga wielu obcokrajowców, w tym i Anglików. I zdarzyło się tak, że właśnie w tym mieście dosiadł się do mojego przedziału jeden z takich panów – biznesmen z czystym akcentem oksfrodzkim (a przynajmniej uniwersyteckim) i fatalną polszczyzną (ale i tak brawa dla przyjezdnego za podjęcie walki).

Po wymianie zdawkowych “dżendobry” i tym podobnych – pan Anglik zajął się prowadzeniem przez komórkę biznesu, a ja lekturą. W pewnym momencie pojawił się – nic w tym dziwnego – konduktor. Ale nie sumiasty, nie grubawy. Nie. Pachnący, młody, śliczny, w czystym mundurze. Kobiety chyba mówią na takich “chłopiec jak malowanie”. No i fajnie. Zaczyna się sprawdzanie biletów. I nagle pan Anglik prosi chłopca konduktora, by ten zwrócił uwagę na jego bilet, ponieważ jest to bilet łączony na relację Kraków-Warszawa i Warszawa-Toruń i pan Anglik obawia się, czy mu chłopiec konduktor nie “skasuje” całości. Obawa zrozumiała i słuszna – wszak pan Anglik prowadząc interesa w naszym kraju niejedną paranoję widzieć już musiał. Niestety,  prośbę swoją wyraził w naszym języku (brawa za podjęcie walki) i nie został przez konduktora chłopca zrozumiany ani w ząb.

Jak się pewnie domyślacie powołanie we mnie natenczas zaiskrzyło i już jąłem się sposobić to tłumaczenia w obie strony, gdy chłopiec konduktor odzywa się w te słowa:

- Speak English.

Niewtajemniczonych informuję, że polski konduktor poprosił angielskiego przybysza, by ten posłużył się swoim własnym językiem. Poprosił go niezbyt może ładnie – wypadałoby dodać please, gdyż tak brzmi to trochę jak “Mów po angielsku” a z please od razu znaczyłoby “Ależ proszę mówić po angielsku, ja świetnie pana zrozumiem.” – ale i tak wybałuszyłem oczy, podniosłem szczękę z ziemi i zdążyłem nawet pomyśleć parę hymnów pochwalnych na cześć słusznej linii naszej władzy. Coś takiego widziałem pierwszy raz. Polski urzędnik odzywa się po angielsku. Ba! Z własnej woli chce ulżyć doli turysty! Cuda!

Na takie dictum pan Anglik uśmiechnął się promiennie i powtórzył swą prośbę w języku Churchilla. Z naprawdę pięknym akcentem, tak brytyjsko-wyedukowanym, że ja w życiu nie powiem tak ani zdania…

Chłopiec konduktor posłuchał, popatrzył (przypominam, że prośba brzmiała mniej więcej: Czy mógłby pan nie kasować całości mojego biletu? Chciałbym móc jeszcze dojechać z Warszawy do Torunia)  popatrzył i posłuchał, po czym wzruszył ramionami :

- No, I don’t know – odpowiedział.

Głowa mi opadła, anielskie chmury zamilkły. Radość przestała być iskrą bogów. On nie wie, czy może, czy nie może!

I zastanawiam się nad jednym – bo jestem absolutnie przekonany, że konduktor nie chciał powiedzieć “nie rozumiem”, on chciał powiedzieć to co powiedział – “nie wiem” – po to, żeby nie przyznać się do niezrozumienia tego, co usłyszał od Anglika. Otóż nie wiem, dlaczego on (ten konduktor) wolał zrobić z siebie osła w ten sposób niż przyznać się do niezrozumienia? To źle pojęta “asertywność językowa”? Bezczelność? Głupota? Nieśmiałość?

Keczup

Niektórzy – w tym piszący te słowa – bez tego sosu nie wyobrażają sobie porządnego hamburgera. Szkoda by więc było, gdybyśmy nie wiedzieli skąd się wzięła nazwa keczup.

A wzięła się z jednego z dwóch (albo z obu naraz) źródeł, tryskających daleko stąd, bo aż w Azji.

Chińczycy w jednym ze swych południowo-wschodnich dialektów (używanym w okolicach miasta Xiamen) mają pojęcie ke chiap, które oznacza zalewę z rybnej lub innej owocomorskiej marynaty. I choć – tu moja wiedza przestaje być pewna – pierwszy ze znaków chińskiej nazwy oznacza podobno pomidora, to może oznaczać też oberżynę i nasz sos niekoniecznie był w początkach swego istnienia czerwony, a nawet nie musiał być pomidorowy – przede wszystkim był rybny.

W pochodzącym z 1690 roku, angielski słowniku  A New Dictionary of the Terms Ancient and Modern of the Canting Crew znajdujemy wpis:

  • Catchup: a high East-India Sauce. (Keczup: mocno aromatyczny sos wschodnioindyjski. )

Jak widać nie ma tu słowa o pomidorze. Tak naprawdę wczesne brytyjskie przepisy wymieniały wśród składników keczupu grzyby, orzechy włoskie, ogórki i ostrygi. Mam niejasne wrażenie, że dawniej sos te był o wiele ciekawszy.

Wspominałem o drugim źródle słowa. Jest nim malajskie słowo keczap, oznaczające po prostu smak. Istnieje wszak możliwość, że Malajowie zapożyczyli swoje słowo z chińszczyzny, więc źródło keczupu może bić więc wyłącznie w Państwie Środka.

Jak widzieliśmy, w 1690 Anglicy zapisywali to słowo catchup. Nie jest to jednak jedyna forma – w 1711 pojawia się ketchup. Jonathan Swift w 1730 roku (A Panegyrick on the Dean ) wprowadził zapis catsup (co może niektórym wydawać się dość okrutną ortografią – przywodzi bowiem na myśl zupę z kota – cat soup) i z jakichś powodów nie przyjął się. Dość powiedzieć, że takie postacie jak lord Byron (w Beppo) i Karol Dickens (w Barnaby Rudge) używały formy ketchup.

Wielkimi wygodnickimi w tym kontekście okazują się Autralijczycy, którzy co prawda w sklepach kupują Heinz Ketchup, ale w języku mówionym odnoszą się do niego niemal wyłącznie jako the sauce (sos).

——-

Uprzejmie informuję, że aż do połowy nadchodzącego tygodnia będę mieć mocno ograniczony dostęp do Internetu (podróż), więc proszę o wyrozumiałość jeśli moje reakcje na Wasze komentarze będą spóźnione, rzadkie lub ich nie będzie wcale.

Birthday!

Właśnie dziś mija rok odkąd Komerski Info (tak, tak – trzeba będzie pomyśleć nad zmianą nazwy) śmieszy, tumani i przestrasza, choć z pewnością niestety raczej w grę wchodzą dwie ostatnie opcje. Przez cały ten czas przeżyłem razem z Wami najrozmaitsze przygody: świętowaliśmy, łapaliśmy kury, troszkę rozrabialiśmy (co nie dziwi biorąc pod uwagę, że czasem lały się mocne trunki oraz raz za razem wznoszono toasty) Oczywiście jeśli już piliśmy, to nie bez zakąski. Jako ludzie wykształceni a wrażliwi wąchaliśmy razem kwiaty, a także paraliśmy się filozofią i prawem. Robiliśmy jeszcze wiele innych rzeczy, ale o tym sza!
Mieliśmy więc kupę zabawy, czy jak to mawiają nad Tamizą i w okolicach – There was lots of rejoicing. Piszę “my” gdyż mam nadzieję, że nie tylko ja się bawiłem przez ten rok, ale i ci wszyscy sympatyczni (napisałbym jeszcze, że wspaniali i cudowni i ciepli i inteligentni, ale nie chciałbym wpadać w ckliwość i nudny sentymentalizm więc napiszę to może za rok) ludzie, którzy tu nie tylko wpadali, lecz – o dziwo! – pisemne ślady swych odwiedzin byli uprzejmi zostawiać. Aha – zanim powiem sakramentalne dziękuję, chciałem jeszcze tylko dodać, że pisanie tego typu notek zawsze wydawało mi się lekko pretensjonalne. Być może. Ale fajnie jest pisać bloga przez okrągły rok.

Dzięki!

Przechwałki i sznureczki

Dawno już niczym się nie chwaliłem. Po części dlatego, że nie było specjalnie czym (choć stale zapraszam do działu obok [w tamtą >>> stronę] w którym staram się umieszczać informacje o tym, co z moich przekładów już się ukazało).

Czas więc najwyższy – z literatury dziewczęcej (wydawca twierdzi, że od lat 12 i ja w to wierzę, choć w życiu nikogo nie wychowywałem)  staraniem wydawnictwa Jaguar ukazała się książeczka pt “Co za tydzień”  wię jeśli komuś z Was brakuje pomysłu na prezent dla młodszej siostry/siostrzenicy kogokolwiek, to szczerze polecam – za “naszych” czasów takich książek nie było.

Chłopcom z kolei, chłopcom zainteresowanym fantastyką, kupić można “Oko Helma”, pierwszy tom trylogii fantasy, rozgrywającej się w  świecie Forgotten Realms.

Żeby jednak całego posta nie trawić na autoreklamę polecam kilka linków:

Wenedyk -  fascynująca językowa przygoda, Jan van Steenbergen pokazuje jak wyglądałby nasz język, gdyby Słowianie (Polanie?)  zostali zromanizowani – inaczej mówiąc Polska jenzyk – Romanska jenzyk.

1st International Colletion of Tongue-Twisters  – czyli Pierwszy Międzynarodowy Zbiór Łamańców Językowych. – Nie tylko Polacy mają swoje chrząszcze w trzcinie.

Ulisses audio - nie każdy musi kochać tę książkę. Większość jednak powinna ją przeczytać, a co najmniej połowa populacji – wysłuchać jej. Dlatego właśnie warto kliknąć i ściągnąć (zupełnie legalnie) MP3

Kanapka (?)

Marzenie dzieci, narodowe danie USA, zgroza dietetyków – hamburger. Bułka z kotletem z mielonego mięsa – w przypadku tego słowa etymologia nie jest zbyt tajemnicza – nazwa hamburger pochodzi od niemieckiego miasta Hamburg i oznacza mieszkańca Hamburga (albo po prostu “coś hamburskiego”). W podobny sposób powstało zresztą kilka innych nazw: Frankfurter - rodzaj cienkiej parówki, Berliner - niemiecki pączek i Thüringer, czyli inaczej Bratwurst - niemiecki gatunek białej kiełbasy.

Czym był oryginalny hamburski hamburger? Źródła podają trzy możliwości:

  • bułka (Rundstueck warm) z pieczoną wieprzowiną
  • bułki (ale inne – bardziej przypominające nasze kajzerki (broetchen) z kawałkami mięsa
  • i wreszcie “teoria arabska”

Ta ostatnia głosi, iż w Średniowieczu, gdy Hamburg był istotnym węzłem na szlakach handlowych wiodących z krajów arabskich do Europy, kupcy w turbanach, pomiędzy innymi dobrami, przywieźli ze sobą zwyczaj jedzenia potrawy zwanej kibbeh. Kibbeh to surowe lub smażone mielone mięso jagnięce, z dodatkiem przypraw – dziś bardzo przypominają kotlety mielone. Niemcy zmodyfikowali przepis i zamiast trudniej dostępnej jagnięciny stosowali mięso wieprzowe lub wołowe, które podawali w bułce lub chlebie.

Po kilkuset latach potrawa ta, na statkach emigrantów trafiła do Ameryki. Pierwszy przepis pojawia się w amerykańskich książkach kucharskich w 1891. Sam kotlet z mielonej wołowiny nazywano wtedy Hamburger steak, a gdy steak ten umieszczano między dwoma kawałkami chleba lub w bułce zwano go Hamburger sandwich.

W niechętnych Niemcom czasach pierwszej wojny światowej na jakiś czas zaprzestano stosowania nazwy hamburger – na te “kanapki” mówiono wtedy Salisbury steaks. Prawdziwy salisbury steak został jednak “wynaleziony” przez angielskiego lekarza Jamesa H. Salisbury’ego i był to po prostu dobrze wysmażony placek z mielonego mięsa. Dziś natomiast w skład salisbury steak wchodzi jeszcze jajko, tarta bułka i podaje się go zazwyczaj z sosem (żadnych bułek!)

Cienkie, szybko smażone hamburgery nazywane są w Stanach niekiedy minute steaks.

Innym słowem, z jakim możemy spotkać się w Ameryce a oznaczającym ten specyficzny rodzaj kotleta jest patty.

Ciekawe jest także i to, że współcześnie można naszą ulubioną potrawę nazywać po prostu burger, a nawet dodawać do niej inne przedrostki takie jak cheese- czy fish-

Zawsze mnie też dziwiło, z jakiego powodu McDonald’s upiera się, by nazywać w Polsce swoje sztandarowe produkty kanapkami. Mój słownik podaje, że kanapka to kromka pieczywa z masłem, serem, wędliną itp. podczas gdy hamburger to niepanierowany, płaski kotlet z mielonego mięsa wołowego; też: okrągła bułka z tym kotletem Do pierwszej z tych definicji można mieć co prawda drobne zastrzeżenia – kanapka wg mnie jest zawsze zimna i nie zawsze stanowi ją tylko jedna kromka pieczywa – niemniej jak myślę “kanapka“, to widzę zupełnie co innego niż gdy myślę “hamburger“.

Mam wrażenie, że szacowni hamburscy kupcy przewróciliby się w grobach…