Szybki piknik

Za oknami ciemno i coraz ciemniej, na dodatek zimno i nic się nie chce. Pora roku na pewno nie sprzyja spożywaniu posiłków na świeżym powietrzu (no chyba, że chodzi o pospieszne wtrząchnięcie kebaba) a już na pewno nie w formie pikników.

A przecież piknikować jest tak przyjemnie. Anglicy też o tym wiedzą i piknikują niemal identycznie jak my, gdyż wybierają się na picnic. Nauczyli się tego – jak zresztą wielu innych, przyjemnych rzeczy – od sąsiadów zza Kanału. Francuzi zajmowali się piknikowaniem od co najmniej 1694 roku, kiedy to pojawia się zwrot repas a piquenique. Różnica polegała jednak na tym, iż ów pierwotny piknik oznaczał nie wesołe przesiadywanie na zielonej trawie w towarzystwie wiklinowych koszy pełnych frykasów, a modny rodzaj towarzyskiego spotkania, na które każdy z uczestników przynosił coś od siebie – takie składkowe przyjęcie dla ludzi z socjety. Obecnie Francuzi nauczyli się już od Anglików, że piknik to jedzenie na świeżym powietrzu.

Pierwsza część wyrazu – pique - podobnie jak angielskie pick może oznaczać czynność jedzenia, zwłaszcza taki jego sposób, który po polsku najlepiej chyba oddać przez skubanie tj. konsumowanie małymi, skromnymi kęsami. Nique z kolei początkowo oznaczało nic, a potem drobną monetę. Zapewne trafiło do nowego słowa z powodu rymu z pique, a ponadto mogło oznaczać odrobinę. Wynika nam z tego niezbicie, iż picnic/piknik/piquenique to po prostu posiłek składający się z niewielkich porcji rozmaitych delikatesów.

W języku Szekspira wyraz pojawia się po raz pierwszy w jednym z listów 4. hrabiego Chesterfield, Philipa Dormera Stanhope’a, datowanym na rok 1748 i adresowanym do bawiącego w Berlinie syna:

I like the description of your pic-nic, where I take it for granted that your cards are only to break the formality of a circle.

Podoba mi się opisany przez ciebie pic-nic, aczkolwiek rozumiem, że w karty grasz jedynie po to by przełamać towarzyskie lody.

Anglikom jednak nieprędko przyszło udomowienie nowego zwyczaju. Aż do początku XIX wieku picnic oznaczał niemal wyłącznie zwyczaj zagraniczny. Także Niemcy piknikowali dopiero od 1748, a tacy Szwedzi od 1788. W słowniku angielskim z roku 1868 znajdujemy definicję świadczącą o stadium przejściowym znaczenia, pomiędzy “składkową bibą”, a” wyżerką na świeżym powietrzu”:

Picnic, open air party, in which a meal, to which each guest contributes a portion of the viands, is the essential characteristic.

Piknik, przyjęcie na świeżym powietrzu, którego cechą wyróżniającą jest fakt, iż każdy z gości przynosi część wiktuałów.

Opera mydlana

Nieco zaspałem, ale kto nie popełnia błędów. Zamiast więc się nędznie tłumaczyć… No właśnie. Istnieje gatunek produkcji telewizyjnych, których bohaterowie bezustannie coś tłumaczą. A to dlaczego nie mogą odwieźć Grażynki do pracy, a to z jakiego powodu nowa szkoła Jasia jest świetna, czy wreszcie dlaczego z Anną nie da się żyć, a z Karoliną ułoży się wręcz przeciwnie… Przywykliśmy – kalkując z angielskiego – nazywać owe produkcje operami mydlanymi (ang. soap operas).

Kiedy byłem małym chłopcem wymyśliłem sobie, że nazwa wzięła się stąd, iż seriale o których tu mowa oglądają przede wszystkim panie domu, wykonujące przy okazji swe rozliczne obowiązki, między innymi pranie… Wpadają do salonu ze spienionymi od mydlin rękami i słuchają kolejnych wyznań (i tłumaczeń) bohaterów… Rzeczywistość jest jednak nieco inna.

Aczkolwiek w dzisiejszych czasach kojarzymy opery mydlane głównie z telewizją, ich początek miał miejsce w radiu. Do lat 20-ych XX wieku (wciąż nie mogę przywyknąć do tego,  że obecnie wypada dodawać “XX wieku”) publiczność chętnie i zwyczajowo włączała swe odbiorniki wieczorami. Właściciele stacji nie byli jednak pewni, jak wielu ludzi słucha ich rozgłośni w ciągu dnia. Wiedzieli jedynie, iż dzienna publiczność składała się w przeważającej mierze z kobiet, które podówczas niezbyt często pracowały poza domem. Jedynym, jak się to dziś nieładnie mówi, modelem rynkowym było nadawane od 1926 roku słuchowisko “Amos and Andy”, opowiadające o perypetiach dwóch Murzynów z południa USA, których los rzucił do Chicago. Radiowy cykl okazał się niezwykle zyskowny dla swego sponsora, producenta pasty do zębów Pepsodent. To skłoniło specjalistów od marketingu do podejrzeń iż podobne, codziennie emitowane cykle mogą przyciągać liczne grono słuchaczy.

Pierwszym dziennym serialem (daytime serial) jak wówczas ów gatunek nazwano był “The Goldbergs” (Goldbergowie) pojawiający się na antenie od 1929 roku, aczkolwiek historycy radia stwierdziliby zapewne, iż był to pierwszy sitcom (być może kandydat na kolejny wpis?), podczas gdy pierwszą operą mydlaną były tak naprawdę “Painted dreams” (Malowane sny) wyemitowane rok później. Oba słuchowiska okazały się zyskownymi przedsięwzięciami i w ten sposób walec potoczył się po równi pochyłej. Obrodziło ich klonami, “serialami” takimi jak “Myrt and Marge” (Myrt i Marge), “Ma Perkins” (Mamuśka Perkins), czy “The Romance of Helent Trent” (Romans Heleny Trent). Wszystkie stały się trwałymi elementami radiowego krajobrazu, zyskując sobie miliony słuchaczy.

Oto jak pisał o nich dziennikarz i satyryk “New Yorkera” James Thurber w roku 1948:

Operę mydlaną można uznać za rodzaj kanapki, której sporządzenie nie jest trudne, lecz świat musiał czekać całe lata na jego wynalezienie. Oto i on: weź grube pajdy reklamy, posmaruj je dwunastoma minutami dialogów, dodaj w równych ilościach kłopoty, nikczemność i kobiece cierpienie, dorzuć szczyptę szlachetności, skrop łzami, dopraw muzyką organową, polej sosem szumnej zapowiedzi i serwuj pięć razy w tygodniu.

“New Yorker” 15 maja 1948.

Co dość oczywiste, reklamy otaczające owe dzienne seriale wykupowali przede wszystkim wytwórcy artykułów gospodarstwa domowego. Najwięcej pieniędzy wykładała firma “Procter & Gamble”, produkująca mydło “Ivory”. Budżet reklamowy spółki na rok 1931 przewidział na reklamy radiowe bez mała pół miliona dolarów (uwaga dla młodszych czytelników: w tamtych czasach dolar był czymś w rodzaju boga pieniędzy i żadna inna waluta nawet nie myślała o tym, by mu podskoczyć). Krytycy nowo powstałego gatunku często i trafnie wyrzucali, iż owe słuchowiska istnieją jedynie po to by reklamować mydło. Jak dodał James Thurber:

Nadzieją każdego z reklamodawców jest wytworzyć w każdej gospodyni domowej nawyk słuchania tych opowiastek, których optymalnym czasem emitowania byłaby wieczność i jednocześnie nasączyć ich umysły cudownością oferowanego produktu, po to by pamiętała o nim każdego dnia i szeptała jego nazwę przez sen.

Stąd więc, kilka lat po pierwszych tego rodzaju słuchowiskach,  pojawiło się określenie opera mydlana. Były także inne, takie jak “washboard weepers” (hmm… Wyciskacze łez nad tarą) czy “dishpan dramas” (Dramaty w balii).

Mydło to jednak tylko część nazwy. Z operą sprawa nie jest równie oczywista. Być może nazwano te słuchowiska w ten sposób dlatego, iż – mimo, że oba gatunki ukazują ludzi przeżywających nadmiernie rozpalone uczucia – opery mydlane były całkowitym przeciwieństwem tych tradycyjnych.

Okazuje się jednak, że termin opera został zapożyczony z kpiarskiego określenia innego popularnego gatunku – westernu. Westerny, przynajmniej od 1923 roku określano mianem “horse operas” (końskich oper). Także i to pojęcie nie było oryginalne, gdyż po raz pierwszy zastosowano je niemal stulecie wcześniej (zarówno w Anglii jak i Stanach) do publicznych pokazów konnych. Oto, zaczerpnięte z Londynu, pierwsze jego zachowane wystąpienie:

P. Laurent zarezerwował dla siebie deski teatru Covent Garden i ma zamiar rozpocząć swą działalność od Julliena i jego ogrodów kwiatowych oraz potwornych kadryli. Mówi się, że po ostatecznym upadku ery Julliena, dostaniemy albo pokazy końskiej tresury albo niemiecką operę; nie do końca jednak wiadomo, czy zaszczycą nas rumaki czy panowie (oryg. Herrs or horses). Obawiamy się, że opera niemiecka na siebie nie zarobi, i mamy jednocześnie nadzieję, że opera końska ten los podzieli.

“The Age and Argus” 31 sierpnia 1844

Czasopismo “The Age and Argus” wiele razy kpiło z monsieur Julliena, francuskiego dyrygenta który tworzył proste lecz popularne przedstawienia muzyczne takie jak “Angielski kadryl” czy “Zniszczenie Pompejów” w których pojawiały się, jak zanotował inny dziennikarz: “trzask broni palnej, błyszczące czerwone i niebieskie światła, teatralne grzmoty i wygaszanie gazu (świateł – przyp. ja), które wszystkie wprawiały publikę w ekstazę”.

Oto i cała tajemnica, jeśli nie wyjaśniona, to przynajmniej przybliżona. Do następnego razu, miejmy nadzieję wkrótce.