Słowa niekiedy powstają w smutku

Jeśli zdarzy się komuś z Was odwiedzić Warszawę, a w szczególności przechodzić obok budynku przy ulicy Kredytowej 6, warto zadrzeć nieco głowę. Można tam zobaczyć tablicę upamiętniającą niejakiego Rafała Lemkina. Dlaczego to postać ważna? Z co najmniej kilku powodów, z których jednym jest stworzenie słowa – angielskiego co prawda – ale takiego, które niestety zrobiło oszałamiającą karierę i w innych językach.

Rafał Lemkin urodził się  24 czerwca 1900 roku w żydowskiej rodzinie we wsi Bezwodne, nieopodal dziś białoruskiego miasta Wołkowysk. Dzięki matce-intelektualistce, osobie parającej się malarstwem, lingwistyką i studiami filozoficznymi od małego miał dostęp do bogatego księgozbioru, z którego skorzystał między innymi w taki sposób, że w wieku czternastu lat posługiwał się już dziesięcioma językami. Skończył średnią szkołę handlową w Białymstoku, a potem podjął studia prawnicze na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, gdzie – jako młody adept prawa – zainteresował się przede wszystkim pojęciem zbrodni. To warto zapamiętać. Po jakimś czasie przeniósł się do Heidelbergu w którym studiował filozofię, aż wreszcie wrócił do Polski i zaczął pracować jako prokurator.

Od wczesnej młodości słyszał o wstrząsających co najmniej częścią ówczesnej opinii publicznej masowych mordach. Dokonana przez Turków rzeź Ormian, pogromy Żydów, dokonana przez rząd iracki w roku 1933 rzeź Asyryjczyków (w której w 63 wioskach zginęło około 3 tysiące osób)…  W tym samym nieszczęśliwym 1933 roku przedstawił Radzie Prawnej Ligi Narodów esej, w którym przedstawiał tak zwaną “zbrodnię barbarzyństwa” (taki tytuł nosił tekst) jako jedno z naruszeń prawda międzynarodowego. Rok później, ulegając naciskom polskiego ministra spraw zagranicznych Józefa Becka – związanym zresztą z owym wystąpieniem (w tamtym czasie Żydzi masowo opuszczali Niemcy, a Beckowi zależało na poprawie  sąsiedzkich stosunków)  ustąpił z posady publicznej i podjął karierę prywatnego adwokata.

Kilka lat później wybuchła II Wojna Światowa. Lemkin uszedł z oblężonej Warszawy z rannym biodrem i przez Szwecję (gdzie również wykładał) dotarł w 1941 do Ameryki. Tam pracował i uczył na kilku uniwersytetach i napisał tekst zatytułowany “Military Governement in Europe” (“Wojskowe rządy w Europie”) – to była pierwsza wersja eseju, dzięki któremu pamiętamy go do dziś. Dopiero bowiem w 1944 ukazała się praca Lemkina zatytułowana “Axis Rule in Occupied Europe” (“Rządy Osi w okupowanej Europie”). I tu właśnie pojawia się po raz pierwszy w dziejach słowo genocide - ludobójstwo. Sklejone z greckiego genos (rasa, szczep) i łacińskiego przyrostka cidiu (zabijanie). Ale oddajmy głos autorowi:

Przez “ludobójstwo” rozumiemy zniszczenie narodu bądź grupy etnicznej. To nowe słowo (…) Ogólnie rzecz ujmując, ludobójstwo nie oznacza koniecznie bezpośredniego zniszczenia narodu, o ile nie jest dokonane poprzez masowe mordy na członkach danej grupy etnicznej. Nowe pojęcie ma raczej oznaczać skoordynowany plan, zawierający w sobie działania rozmaitego rodzaju, zmierzające do skruszenia najważniejszych podstaw istnienia danej grupy, zmierzających do uniemożliwienia jej dalszego istnienia.


Po wojnie, w trakcie procesów norymberskich, Lemkin współpracował z Robertem Jacksonem, głównym oskarżycielem z ramienia USA, został również doradcą prawnym Sądu Najwyższego tego samego kraju. Całą resztę życia poświęcił swej idei penalizacji stworzonej przez siebie kategorii zbrodni (w trakcie procesów norymberskich nie była jeszcze uznawana i podsądni odpowiadali za “zbrodnie przeciwko ludzkości”. Swego dopiął 9 grudnia 1948 roku, kiedy to podpisano “Konwencję ONZ w sprawie Zapobiegania i Karania Zbrodni Ludobójstwa”.

Oskarżyciel z Bezwodnego zmarł 28 sierpnia 1959 roku.

Comments (15) to “Słowa niekiedy powstają w smutku”

  1. bardzo dobry wpis. really! :)
    czytałam z dużym zainteresowaniem

  2. To jest najlepszy dowód, że Katyń nie był ludobójstwem. A tym bardziej Smoleńsk.

  3. a dla niektórych smutków lepiej nie wymyślać słów

  4. mnie się zdaje, że właśnie dobrze wymyślać słowa dla (co smutniejszych zwłaszcza) smutków. czy nie jest tak, że nazwanego (rozpoznanego, zdefiniowanego) łatwiej unikać? bo wiadomo, czego unikać.

  5. z drugiej strony można przyjąć, że jak co nienazwane, to nie istnieje

  6. To ja dorzucę jeszcze, że jak co nienazwane, to tym straszniejsze…

  7. Jeżeli oceniać stan psychiczny autora po wpisach jego, śmiem twierdzić, że z kolegą nie najlepiej ostatnio…

  8. Aha, czyli udało mi się! Zawsze chciałem być takim blogerem, przesiadującym ponuro w zakazanych barach… Tylko, że dotąd deklasował mnie foma ze swoim dajnerem ;)

  9. że bardziej ponury byłem, ale to już przeszłość? ;]

  10. Chciałbym umieć być ponury. Ponurość jest cool. Ale mnie zawsze w najnieodpowiedniejszym momencie ogon merdnie, pysk się zachichra i coolness diabli wzięli. :-(

    A niektóre rzeczy nazywać trzeba. Po imieniu. Nie patrząc nawet na to, czy to imię już zostało wymyślone, czy jeszcze nie.

  11. Trzeba było powiedzieć, poszlibyśmy do baru!

  12. Ot, wzięli się za bary…

  13. a najlepszy bar to ‘dark chocolate bar’ ;]

  14. Astronomowie zdecydowanie wolą “Mars bar”…

  15. Bar Karola może nie jest aż tak popularny, ale za to z występkami. :-)
    http://www.youtube.com/watch?v=kQQ-gwTOWFI

Post a Comment
*Required
*Required (Never published)