Błękitna krew

O arystokracji, szlachcie, rodach których korzenie sięgają pradawnych czasów powiada się niekiedy, że to ludzie o błękitnej krwi. I nie byłoby w tym nic zdrożnego ani dziwnego, gdyby nie to, że przy pomocy prostego – zazwyczaj przeprowadzanego jeszcze w dzieciństwie – doświadczenia z kolanem i asfaltem (tudzież kuchennym nożem użytym w charakterze indiańskiego sztyletu i ręką kolegi, jak było w moim przypadku, lub innymi jeszcze narzędziami i częściami ciała) dowiadujemy się, iż ludzka krew ma kolor wybitnie od niebieskiego odbiegający, mianowicie czerwony. Wiedzeni być może tą zagadką Francuzi – naród to wszak dociekliwy i filozoficznie do świata nastawiony – przeprowadzili w 1789 ów eksperyment zakrojony na szerszą skalę, przy czym badaną przez nich próbką była (początkowo) wyłącznie arystokracja. Być może doszli oni do słusznego wniosku, że sprawdzanie koloru krwi na klasie społecznej, która z definicji nie miała mieć krwi w kolorze błękitnym mija się po prostu z celem. Niestety, nawet ścięcie Ludwika XVI dowiodło publicznie, że Burbonowie – ród w końcu niemłody, a nawet stary – cechują się krwią czerwoną.

Dlaczego więc w większości języków Europy błękitna krew stanowi atrybut przypisywany arystokratom?

Wina, jak się wydaje, leży po stronie południowych sąsiadów francuskich eksperymentatorów – mianowicie Hiszpanów. Ci od VIII wieku mieli poważne problemy z arabskimi najeźdźcami i – co tu dużo ukrywać – okupantami znacznej części Półwyspu Iberyjskiego. Arabowie, poza najeżdżaniem i okupowaniem, zajmowali się na terenach dzisiejszej Hiszpanii rozmaitymi rzeczami. A to tworzyli cuda architektury, a to prezentowali Europie zapomniane w Starożytności dzieła Arystotelesa we własnym przekładzie, a jeszcze kiedy indziej “szli i mnożyli się” z lokalnymi pięknościami (czemu się nie dziwimy, gdyż wystarczy obejrzeć dowolny mecz ligi hiszpańskiej i zwrócić uwagę na przebitki z trybun, by zrozumieć nagłe zadurzenie wyznawców Mahometa).

Amory te – i temu również niezbyt się dziwimy – niezbyt podobały się starym, kastylijskim bonzom, którzy za wszelką cenę chronili swe rody przed wszelkimi kontaktami z obcymi i ich krwią. I to właśnie owi kastylijscy arystokraci z czasem zaczęli się chełpić swoją błękitną krwią (hiszp. sangre azul). Skąd jednak ten pomysł? Wyobraźmy sobie ciemnoskórego potomka Araba i iberyjskiej piękności rozmawiającego z paniczem pochodzącym z jednego ze starych, kastylijskich rodów. Ten drugi, chcąc udowodnić swoją “czystość” pokazuje na żyły – te, na tle jasnej skóry arystokraty wydają się błękitne, podczas gdy żyły rozmówcy… No cóż, do błękitu brakowało mu zazwyczaj kilka odcieni. Na ten sposób werbalnego pognębienia najeźdźcy Kastylijczycy wpadli mniej więcej w XIII wieku.

Dawno temu spotkałem się z naszym (nie napiszę polskim bo prawdopodobnie takie samo wyjaśnienie można spotkać w większość krajów naszej części świata) tłumaczeniem, iż błękitna krew (żyły) bladych arystokratów, spędzających życie we wnętrzach, różniła się od krwi (żył) pracującego na roli, a zatem mocno ogorzałego słońcem, pospólstwa.

Kto wie, być może Wschód i Zachód wymyśliły błękitną krew równolegle, czy jakby napisał intelektualista, kongenialnie. Faktem jest jednak, że do języka angielskiego wyrażenie blue blood trafiło bardzo późno, bo dopiero około roku 1830.

Na zakończenie ciekawostka, potwierdzająca, że ludzie przyznający się do posiadania błękitnej krwi nie zawsze traktowani są z sympatią. W rewolucyjnej Rosji (kolejny naród eksperymentatorów) bławatnoj (niebieski) stosowano wobec przestępców skazywanych za najcięższe zbrodnie. Skojarzenie z “niebieskim ptakiem” jest jednak chyba nie na miejscu, gdyż ci wywodzą się z biblijnego obrazu o tych ptakach niebieskich, co to “nie sieją ani żną, a Ojciec niebieski je żywi”.

Filmy, bogowie i uczeni

Wciąż chyba jeszcze nie wygasła ogólnoświatowa fascynacja pewnym filmem, komputerową kreskówką w reżyserii Jamesa Camerona,  pod odmienianym przez wszystkie przypadki tytułem Avatar. Film jest nudnawy i wtórny, z rzeczywiście kilkoma ładnymi krajobrazami i ciekawymi (przez pierwsze półtorej godziny) efektami 3d. Na szczęście jednak nie będziemy się zajmować samym filmem – wystarczy nam jego tytuł.

Po pierwsze, mam żal do polskiego dystrybutora filmu, że nie zastosował polskiej pisowni. Słowo avatar ma bowiem swój polski – wcale nie gorszy – odpowiednik – czyli awatar, ewentualnie awatara (choć ta druga opcja brzmi zdecydowanie gorzej) i nie wiem, z jakiego powodu zdecydowano się pozostawić wersję oryginalną. Ale to oczywiście purystyczne zrzędzenie i zupełnie nie na temat.

Cóż to więc za słowo? Avatar pojawia się w języku angielskim w roku 1784. Przywiózł je z Indii sir William Jones. I – odstawiając avatara na moment na bok – zajmijmy się przez chwilę panem Billem. Jones urodził się w 1746 roku jako syn… Williama Jonesa, matematyka, któremu zawdzięczamy między innymi symbol liczby pi. Mimo, iż Jones senior umarł, gdy junior miał ledwie trzy lata, temu drugiemu udało się utrzymać i wykształcić – ukończył studia na Oksfordzie. Udało mu się to między innymi dlatego, że był językowym geniuszem. W młodości opanował: grekę, łacinę, perski, arabski, hebrajski i podstawy chińskiego. Dzięki temu mógł zarabiać na tłumaczeniach (przekładał między innymi na zlecenie króla Danii Christiana VII) i nauczaniu języków. W wieku dwudziestu czterech lat był już uznanym orientalistą. Pod koniec życia mówił płynnie w trzynastu językach i radził sobie w dalszych dwudziestu ośmiu. Losy kariery skierowały go do Indii (był sędzią sądu najwyższego w Bengalu). Kultura Indii zachwyciła i pochłonęła go bez reszty, jest autorem wielu wczesnych i pionierskich opracowań na jej temat. Założył brytyjskie Towarzystwo Azjatyckie – instytucję poświęconą badaniom i krzewieniu dalekowschodniej kultury. Jako językoznawca wsławił się Jones jednak czymś innym. Otóż znając już klasyczne języki europejskie, zauważył podczas studiów nad sanskrytem znaczne podobieństwo wielu słów starożytnego języka Indii do łacińskich i greckich. To spostrzeżenie pozwoliło mu wysnuć szeroko dotychczas uznawaną teorię o języku praindoeuropejskim, stanowiącym wspólne źródło wielu języków Europy i Azji.

No dobrze, laurka wypisana wróćmy więc do avatara… Słowo to wywodzi się prosto z sanskrytu i stanowi złożenie cząstek ava - w dół i tarati - on przechodzi. W starożytnych Indiach oznaczało wcielenie, czy bardziej poprawnie – manifestację, uobecnienie się – bóstwa w świecie fizycznym. Różnica między wcieleniem, a manifestacją, przypomnijmy, polega na tym, że wcielenie zakłada (jak w chrześcijaństwie) rzeczywistą cielesność bóstwa, a manifestacja jest raczej ułudą, pozorem cielesności, czymś w rodzaju kreskówki wyświetlanej przez bóstwo na ekranie naszego świata. Początkowo Hindusi używali tego słowa na określenie różnych bóstw, później znaczenie zawęziło się do manifestacji boga Wisznu. W sanskrycie poza wersją avatar istnieje też synonim avatara, co skrzętnie przechwyciła polszczyzna. W Słowniku Języka Polskiego  czytamy:

awatara mit. ind. «wcielenie boga, który zstępuje do świata ludzi w postaci zwierzęcia, człowieka lub hybrydy, by przywrócić zachwiany ład świata»

Nie powinniśmy zapominać też o komputerowo-sieciowym znaczeniu tego słowa. Mianem awatarów określa się ikonki, reprezentujące użytkowników forów dyskusyjnych, blogów itp. Do slangu internetowego słowo to przeniknęło najprawdopodobniej z wydanej w 1992 roku powieści Neala Stephensona “Zamieć” (Snow Crash) gdzie określa ono “ciała” bohaterów, pozwalające poruszać się w cyfrowej, wirtualnej rzeczywistości.

Notka żałobna

Dziś nie będzie o etymologii. Dziś podzielę się informacją, która pod koniec zeszłego tygodnia wprawiła mnie w jakiś dziwny smutek.

Otóż na dalekich wyspach archipelagu Andamanów zmarła w wieku osiemdziesięciu pięciu lat Boa Sr. Jej śmierć, poruszająca jak każda, jest jednak wydarzeniem większej wagi niż tylko jednostkowej. Odchodząc w nieznane, Boa Sr zabrała ze sobą język bo, którego była ostatnią, żyjącą użytkowniczką. Bo należał do grupy języków andamańskich, którymi rdzenni Andamanie posługiwali się najprawdopodobniej od około siedemdziesięciu tysięcy lat, czyli od chwili, gdy ich przodkowie trafili na owe izolowane wyspy z Afryki. Co więcej – języki owe (o których więcej można przeczytać tu) trwały praktycznie niezmienione obcymi wpływami do co najmniej połowy XIX wieku. Można więc z łatwością zaryzykować stwierdzenie, że Boa Sr używała mowy zbliżonej do języka, którym posługiwali się pierwsi mówiący ludzie (tu ciekawostka – jednym z języków archipelagu Andamanów jest tzw. “język sentinel”, używany przez pierwotne plemię, unikające wszelkiego kontaktu z resztą ludzkości – wskutek czego lingwiści nie mają o nim żadnych informacji, poza tą, że istnieje.)

Być może to zupełnie naturalna kolej rzeczy. Języki starsze umierają, wypierane przez bardziej popularne i lepiej przystosowane ewolucyjnie, a przy tym takie, które miały po prostu więcej szczęścia. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że za każdym razem gdy wymiera jakiś język, tracimy coś więcej niż tylko kilka słów. A takich języków jak bo jest więcej. Specjaliści szacują, że (dane z 2005) spośród 6912 języków, jakimi posługują się obecnie mieszkańcy Ziemi, 516 jest językami prawie wymarłymi, co oznacza, że korzysta z niego tylko kilka do kilkunastu osób w podeszłym wieku.  I nie chodzi przy tym wyłącznie o języki pierwotnych, zagubionych w dalekich dżunglach plemion. W Europie mamy do czynienia z dwunastoma językami klasyfikowanymi jako “prawie wymarłe” lub “poważnie zagrożone” . W kilku łotewskich wsiach mieszka na przykład kilkadziesiąt (lub kilkanaście, w zależności od źródła) osób posługujących się językiem liwońskim. Mieszanym językiem romsko-greckim w roku 2000 posługiwało się 30 osób. Językiem ume sami, używanym w Szwecji i Norwegii mówi osób 10. Także i “nasze” języki -  kaszubski i “dolnośląski” klasyfikowane są jako odpowiednio “poważnie zagrożony” i “niemal wymarły”.

Szkoda.

Na koniec możemy już tylko posłuchać nagrań, takich jak dostępne pod poniższymi linkami:

Boa Sr mówi w języku bo (wideo)

Króciutki słownik języka bo (wraz z plikami audio)

…jak te króliki!

Ich uszy mogą mieć nawet 10 cm długości. Ważą od 40 gramów do 2 kilogramów. Mierzą sobie od 20 do 50 cm. Poruszają się najczęściej na koniuszkach palców… To nie samoloty, nie nietoperze, ani nie pędzące kule – to króliki.

Anglosasi mówią na królika rabbit (choć zdarza im się powiedzieć też i bunny, ale tym słowem nie będziemy się dziś zajmować). Więc rabbit… ale nie od zawsze. Słowo to pojawia się w angielszczyźnie pod koniec XIV wieku i przywędrowało na Wyspy z walońskiego dialektu języka francuskiego, gdzie brzmiało robete. Walonowie z kolei zapożyczyli je z od Flamandów lub Holendrów, którzy na królika wołali robbe i chyba musieli to słowo wymyślić sami, ponieważ nikt dotąd nie był w stanie wskazać, skąd do nich owo robbe przywędrowało.

Dlaczego napisałem, że “nie od zawsze”? Otóż aż do XVIII/XIX wieku rabbit był, co prawda królikiem, ale młodym króliczkiem, królisiem nawet – dzieckiem mamy króliczycy i taty królika. Dorosłe zwierzątko zwało się wówczas coney.

Wyspiarze nazywali królika coney od około 1200 roku i ta nazwa przeszła do angielskiego z anglo-normandzkiego conis, które z kolei ma swoje źródła  (podobnie jak hiszpańskie conejo, portugalskie coelho i włoskie coneglio) w łacińskim cuniculus - języki germańskie i celtyckie z północnej Europy nie miały swojego słowa na królika, jako że zwierzęta te przywędrowały na Północ dość późno (to między innymi jedna z zagadek pochodzenia wspomnianego robete). Klasyczni autorzy rzymscy twierdzą, że nazwę cuniculus zaczerpnęli ze współczesnej im mowy Celtów iberyjskich.

Los “dawnej wersji” królika stał się jednak przesądzony. Otóż wyspiarski slang nadał słowu coney nowe, niezbyt cenzuralne znaczenie – coney stał się wulgarnym określeniem mocno intymnej części kobiecego ciała. Powiązany jest też z nim czasownik connyfogle oznaczający “oszukiwać, w celu uzyskania kobiecej przychylności”. Nowe znaczenie rozpowszechniło się tak bardzo, że aby uniknąć nieporozumień nad serwowaną przez angielskie damy potrawką z królika, coraz częściej używano słowa rabbit - teraz już w sensie dorosłego zwierzaka.

Na tym jednak nie koniec problemu. Nieładne już i zepchnięte do doków, zadymionych pubów i domów uciech słowo wciąż pojawiało się w Biblii Króla Jakuba – najsłynniejszym i najdonioślejszym dla Anglików przekładzie pisma świętego. W “Księdze przysłów” czytamy tam np (XXX,26):

The conies are but a feeble folk, yet make they their houses in the rocks;

co Biblia Tysiąclecia oddaje jako:

Góraliki, lud wprawdzie niemocny, ale w skale mieszkania zakłada;

Oczywiście niemożliwością było, by duchowni czytali wiernym o tym, o czym wierni zapewne chętniej by posłuchali, lecz z pewnością nie staliby się po owej lekturze bardziej uduchowieni. Niemożliwa jednak była też zmiana tekstu Pisma, zwłaszcza że oznaczałoby to uleganie językowi plebsu. Cóż zatem pastorzy uczynili? Skorzystali z cudownej cechy angielszczyzny, która dość swobodnie traktuje związki pisowni z wymową. Wulgarny coney wymawiany był “kani”, więc nazwę biblijnego zwierzaka, nie mającego nic wspólnego z uwodzeniem, króliczeniem i innymi uciechami postanowiono wymawiać “kołni”.

Nawet jednak ta zmiana nie zdołała uratować coneya - rabbit wygrał, choć we wspomnianym na początku bunny ma obecnie mocnego konkurenta. Google pokazuje ponad 5 milionów wystąpień słowa rabbit, ale bunny (bardziej od rabbita pieszczotliwy i sugerujący młody wiek zwierzaczka) ściga go dzielnie i ma już ponad 3 miliony.

Aha, na koniec warto jeszcze wspomnieć, że istnieje jeszcze jedno słowo na określenie młodego królika (choć także młodych innych niewielkich zwierzątek futerkowych): kit.