W dżinsach do Miami

Kolejność rzeczy i naturalny porządek świata (oraz moc alfabetu) każą mi wyprawić się pod literę F – czyli na Florydę. Floryda, kraina Miami Vice, aligatorów, bagien, wodolotów ze śmiesznymi śmigłami, najsympatyczniejszego seryjnego zabójcy świata – Dextera i różnych innych delikatesów jest jednak etymologiczną pustynią. Dlatego więc na Florydę udamy się w dwóch parach spodni, po jednej nazwie na sztukę.

Nazwa Floryda wywodzi się z hiszpańskiego słowa la florida, oznaczającego kwitnącą. Półwysep został w ten sposób ochrzczony przez jednego z towarzyszy podróży Krzysztofa Kolumba, niejakiego Juana Ponce de Leona. Rok pański był wtedy 1513 i de Leon wraz ze swymi trzema statkami odkrył Florydę drugiego dnia kwietnia. To jednak nie szczególnie rozbuchana roślinność skłoniła go do wybrania tej akurat nazwy, a fakt, iż była właśnie Wielkanoc – po hiszpańsku nazywana niekiedy pascua florida. A co nasz katolicki odkrywca tam robił?

Cóż, jak to mężczyzna w pewnym wieku (był tuż po pięćdziesiątce) szukał sposobów rewitalizacji… pewnych narządów swego ciała.  A takim sposobem mogła być bijąca w legendarnej krainie Bimini Fontanna Młodości – źródło obdarzające tego, kto skosztuje zeń wody, wiecznym zdrowiem siłą i tym podobnymi rozkoszami. De Leon znał tę opowieść, gdyż była niezwykle popularna wśród Arabów, którzy przynieśli ją wraz z piękną architekturą i higieną osobistą do Hiszpanii. O podobnym miejscu opowiadał też bestsellerowy wówczas Romans o Aleksandrze Na dodatek podobną historię opowiedział mu na Puerto Rico wódz Arawaków. Opowiedział i skierował na Florydę właśnie. I to nie ja sugeruję, że coś z pewnymi sferami życia de Leona było nie w porządku, tylko niejaki Gonzalo Fernandez de Oviedo w swej pracy z 1535 roku – Historia General y Natural de las Indias (“Indii historia powszechna i naturalna”)

Ale dajmy spokój Hiszpanowi i zajmijmy się spodniami…

Dżins po angielsku to albo – co dość jasne – jeans, albo denim. Oba te słowa pochodzą od nazw miejscowych, zupełnie jednak różnych.

Denim wywodzi się z francuskiego serge de Nimes, czyli serża z Nimes, z miasta położonego na południu Francji.

Owszem, ja też nie od razu wiedziałem co to jest serża, ale już wiem i pospiesznie się dzielę:

serża trwała tkanina obustronnie diagonalna, samodziałowa, (ba)wełniana, jedwabna a. płócienna, używana gł. na garnitury, płaszcze i suknie

Słowo znalazło się w angielskim już pod koniec XVII stulecia.

Jeans z kolei pochodzi od nazwy włoskiego miasta Genua. Do angielskiego dostało się przez francuską frazę jene fustian oznaczającą pewien typ tkaniny produkowany właśnie w Genui.

Jene jako przymiotnik bierze się od alternatywnej, francuskiej nazwy dla Genui – Jannes. Anglicy z kolei nazywali to miasto Jean. Najwcześniejsze wystąpienie notujemy w pochodzącej z 1495 roku pracy Naval Accounts and Inventories of the Reign of Henry VII, gdzie czytamy o linach genueńskiej produkcji czyli

Cables…of Jeane makyng.

Miłego plażowania!


Chwalipięta

Dawno już nie było na łamach KI żadnej nachalnej autopromocji. Tym razem jednak sprawa jest wyjątkowa, ponieważ chodzi o książkę, z której nie dość, że ja sam jestem zadowolony, to wydaje się, że zadowoleni są z niej też pozostali, którym wpadła do rąk.

Rzecz idzie o książkę Lynn Cullen pt. “Córka Rembrandta”. Nie jest to żadną miarą pozycja dla żądnych krwi i akcji mężczyzn. Ci bardziej wrażliwi (a wszak poza mną zaglądają tu sami wrażliwcy) mogą jednak spróbować w ramach relaksu od zbawiania świata odkryciami naukowymi, literackimi i innymi…

Nie jest to też książka – i to jeden z powodów, dla których pozwalam sobie o niej wspomnieć – wyłącznie dla młodzieży. Jeśli komuś podobał się film “Dziewczyna z perłą”, to i “Córka…” nie powinna być mu wstrętna.

A jeśli ktoś nie popędzi od razu do najbliższej księgarni, to równie przyjemnie mi będzie, jeśli “Córki…” posłucha sobie w radiu, w interpretacji Marii Seweryn. Więcej informacji tu i tu.

Akapicik

W komputerowych programach do edycji tekstu występuje dziwny znak oznaczający koniec akapitu. Na pierwszy rzut oka przypomina odwrócone P. Anglosasi nazywają go pilcrow. Oczywiście poza tym dziwnym słówkiem można go nazwać paragraph sign a także alinea. To drugie słowo pochodzi z łacińskiego a linea, co oznacza – od nowej linii.

Paragraph z kolei, to po angielsku nie paragraf, tylko akapit. Słowo wywodzi się ze starożytnego, greckiego paragraphos (para - obok, graphein - pisać) którym to słowem wielbiciele filozofii i oliwek określali krótką kreskę oznaczającą … hmm… akapity, logiczne fragmenty tekstu. Co jednak ciekawsze, to od tego samego paragraphos wywodzi się nasz pilcrow. Dziwne? Dziwne, ale są na niebie i ziemi rzeczy o których się nawet Grekom nie śniło. Dziwnym zrządzeniem losu (i budowy ludzkiego aparatu mowy) pierwsze r zamieniło się w l – W trzynastowiecznym starofrancuskim słowo to zapisywano jako pelagraphe lub pelagreffe.

Jak to możliwe, że r zamienia się w l? Otóż oba dźwięki emituje się w podobny sposób. Różnica polega jedynie na tym, że przy wymawianiu r – język wibruje. Położenie reszty narządów mowy i miejsce artykulacji są identyczne. Pokrewieństwo tych dwóch dźwięków jest na tyle duże, że Japończycy nie widzą między nimi różnicy. Dziwne? Dziwne, ale i nasze polskie dzieci wyjątkowo długo zamiast ryba mówią liba.

Więc r przemieniło się w l, a potem słowo dostało się w ręce Anglików, którzy pierwszą jego część zmienili na bardziej dla siebie zwyczajne pill, a drugą najpierw na craft i wreszcie crow. Najwcześniejsza, angielska pisownia (1440 rok) wygląda tak – pylcrafte. Współczesną formę osiągnęła za następne sto lat.

Ciekawostką jest, że sam znak to nie jest przekreślone p jak paragraph. To przekreślone dwukrotnie C – pierwsza litera łacińskiego słowa capitulum - rozdział.

De la co???

W alfabetycznej podróży po Stanach dotarliśmy już do D. Niby nie daleko, ale w nogach czuć pewne zmęczenie, więc dzisiaj bardzo niewielki stan, tak abyśmy kończyn nadto nie utrudzili.

Delaware. To nazwa stanu, zatoki, rzeki a nawet indiańskiego szczepu. Gdyby wyciągać proste i jakże pochopne wnioski z naszych dotychczasowych dociekań, można by pomyśleć, że pierwsza była nazwa rzeki, od której nazwę zaczerpnęli Indianie, albo i na odwrót. Ale gdybyśmy tak pomyśleli, pobłądzilibyśmy. Delaware nie jest słowem-potomkiem żadnej zapomnianej indiańskiej nazwy. Pochodzi natomiast z Europy i to jej jak najbardziej cywilizowanych rejonów.

Bo jest to nazwisko. Nazwisko notowane w języku angielskim od 1201 roku, pochodzące od starofrancuskiego de la werre (wojenny/wojownik) od werre/guerre – wojna.

Nie musimy się jednak cofać do XIII stulecia, by sprawdzić po kim ten – zapewne uroczy stan – odziedziczył swą nazwę. Otóż był to – zupełnie nie uroczy – pan Thomas West, 3 Lord de la Warr (9 lipca 1577 – 7 czerwca 1618) Jak widzimy pisownia nieco się zmieniła, ale sens i źródłosłów oczywiście pozostały bez zmian. A czemuż to napisałem, że imć de la Warr nie był uroczy? Otóż był to facet, który nie dość, że podniósł rękę na swoją własną królową (pomagał Robertowi Devereux, lordowi Essex w nieudanej próbie zamachu stanu na królową Elżbietę), to jeszcze później – po szczęśliwym uniknięciu katowskiego topora – mordował niewinnych. Jak to? A tak:

Otóż pan West został wysłany do Jamestown, do Wirginii, gdzie wylądował 10 czerwca 1610 roku na czele oddziału liczącego sobie 150 ludzi i przekonał angielskich osadników, by mimo kłopotów z tubylcami (znaczy się rdzennymi mieszkańcami owych ziem) nie wracali do domu. Kłopoty te polegały na tym, że Anglicy zbudowali Jamestown w samym sercu terenów należących do wojowniczego indiańskiego plemienia, o którym za moment.  West tłumacząc krajanom, żeby nie wracali do zaszczurzonych londyńskich tawern, wiedział co mówi – był to bowiem człowiek, który nie dość, że przywiózł z Londynu instrukcje, by porywać indiańskie dzieci i wywozić je do Europy względnie sprzedawać w niewolę, to jeszcze doświadczenie militarne zdobył w czasie walk z Irlandczykami i postanowił wyćwiczone na nich taktyki zastosować też na Indianach. A głównym – wspomnianym wyżej – wrogiem Anglików w Wirginii, była konfederacja plemion Powatan (która nazwę wzięła od swego wodza Powatana – ojca niejakiej Pokahontas. De la Warr czasu nie tracił i błyskawicznie rozpętał pierwszą wojnę z Powatanami, która – poprzez stosowanie “irlandzkiej taktyki” – polegała ze strony Anglików głównie na paleniu wiosek, niszczeniu zapasów żywności, mordowaniu dzieci i kobiet, puszczaniu z dymem pól kukurydzy i na inny tym podobnych przyjemnostkach wojskowych. Mimo wszystko Indianie bronili się aż do 1614 roku, kiedy to zawarli pokój jedynie dzięki temu, że koloniści przy współpracy innego plemienia indiańskiego porwali córkę wodza Powatana - rzeczoną Pokahontas. Przymierze zostało przypieczętowane ślubem dziewczyny z niejakim Johnem Rolfe. Potem wybuchły jeszcze dwie wojny Anglików z Powatanami, ale to już inna historia.

Sam West (po którym zresztą ochrzczono – co jest jak dla mnie dość makabrycznym wyborem patrona – słynną akademię wojskową West Point) został na skutek swoich niewątpliwych “przewag strategicznych” w walce z “dzikimi” gubernatorem Wirginii, po czym wrócił do Anglii zostawiając na stołku zastępcę, niejakiego Samuela Argalla. Zmarł na statku, którym spieszył do Ameryki, po tym, jak doszły go skargi kolonistów na tyrańskie rządy Argalla.