Święta, święta przed świętami

Kolejny tydzień albo i więcej minął zanim zdołałem wreszcie zająć się poważniejszymi niż praca rzeczami. Przede wszystkim Siecią i przygotowaniami do świąt.

Sieć
W Sieci przede wszystkim ważne jest, że pojawił się nowy blog, który czytam w miarę możliwości regularnie. Blog Szalonych Naukowców poświęcony jest szeroko pojętej nauce i prowadzony przez młodych polskich naukowców, którzy mimo wściekłych oporów materii, opinii społecznej i decydentów, obrali akademicką (choć nie tylko) ścieżkę rozwoju.

Samo szaleństwo tego pomysłu (w końcu nie każdy gotowy jest na śmierć głodową wśród zakurzonych książek) powinno Was skłonić do zajrzenia – nie mówiąc już o moim własnym brawurowym sporze z Grzegorzem Pacewiczem nt. istnienia świata materialnego.

W luźnym związku z powyższym w jednoosobowym gronie Komerski Info powstała koncepcja stworzenia cyklu Najważniejsze Książki Naukowe Świata. Cykl ruszy na KI po Nowym Roku. Jeśli ktoś ma kandydatury to czekam na sugestie.

Komputery 

W ramach przygotowania do Wielkiej Migracji (za paręnaście słów wyjaśnię) zacząłem używać do pracy Open Office‘a zamiast Worda. Kilka dni temu pojawiła się wersja 2.1 tego pakietu. Poprzednie widziałem, ale odstręczała mnie głównie powolna praca całości (począwszy od czasu uruchamiania, aż po wyszukiwanie w tekście). W najnowszej wersji (dostępnej m.in. tu) poprawa szybkości działania jest potężna. Właściwie nie widzę na swoim sprzęcie znaczącej różnicy w stosunku do Worda.

Wiadomo, że wszystko teraz opiera się na komunikacji, więc pierwszym pytaniem jakie większość ludzi zadaje, gdy zaczynamy mówić o Open Office‘ie jest kwestia kompatybilności plików. Po przeprowadzonych sprawdzianach okazuje się, że Word rozpoznaje bez problemów sformatowane w podstawowy sposób dokumenty DOC i RTF zapisane przez Open Office. Przez podstawowe formatowanie rozumiem  czcionki, wyśrodkowania, akapity i tabulatory. W drugą stronę  jest podobnie. Problemy pojawiają się przy zastosowaniu zaawansowanych formatowań takich jak: tabele, komentarze, podlinkowane obrazki itp. Pomoc w nagłych wypadkach można uzyskać tu . Mam jednak wrażenie, że większości ludzi podobne bajery nie są potrzebne – więc, po co przepłacać? (Bo nie wierzę, żeby ktoś używał nielegalnych wersji ;) )

A czym jest planowana Wielka Migracja?  Otóż planuję przenieść się (z podobnych powodów co z Worda na OO) na Linuksa. Myślę, że bez problemów się nie obędzie, ale wyzwania komputerowe to to, co geeks lubią najbardziej. Ale Migracja odbędzie się dopiero, gdy uda mi się kupić laptopa czyli w …hmm…nieokreślonej, ale już przewidywalnej przyszłości.
Święta

Wszystkim Wam życzę Wesołych Świąt, dobrego transferu, kreatywnego myślenia, dobrych książek, dużo inspiracji, pozytywnych uczuć i wszystkiego, co tylko sobie wymarzycie.

Do zobaczenia (jeszcze przed Nowym Rokiem zapewne).

Jak przeklinać po zulusku i jak nie robić błendów po angielsku

Dawno już nie było o językach i sieci. A szkoda i tym chętniej nadrabiamy zaległości.

Podobno dobrze jest zacząć naukę jakiegokolwiek języka od  poznania jego najbardziej soczystej części – przekleństw. Chodząc polskimi ulicami można w związku z tym wywnioskować, że wszyscy tu uczą się angielskiego bo zazwyczaj jak jedna osoba w tramwaju popchnie przypadkiem drugą to popchnięty syczy “fuck” a popychający prycha “sorry”. Z tym większą rozkoszą proponuję Wam Swearsaurus.  – serwis, na którym zgromadzono nieprawdopodobną wręcz ilość przekleństw i wulgaryzmów w – uwaga, uwaga – 178 językach. Miłej lektury, k****!

Drugi link to czysta przyjemność dla non-native speakers. Okazuje się, że nie tylko nam zdarzają się błędy w angielszczyźnie. Oni też się mylą! Najczęstsze, popełniane przez Anglosasów (a także Jamajczyków i native’ów innych nacji) znajdziecie na stronie Common Errors in English.

To ciekawa lektura, bo – przynajmniej takie mam wrażenia po przyjrzeniu się kilku hasłom, że oni gubią się z zupełnie innych powodów i w całkowicie innych miejscach niż my.

Charity Wars – Empire Strikes Back

W poprzednim poście zastanawiając się nad sensem i ewentualnym zasięgiem akcji One Laptop Per Child cieszyłem się między innymi z tego, że “laptop za 100$” działa na wolnym oprogramowaniu i dzięki temu unikniemy marketingowo-rynkowych wojen o dzieci z trzeciego świata. Miałem też wątpliwości, o jakie to mianowicie dzieci i o jaki trzeci świat chodzi. Teraz już wszystko stało się jasne, a na dodatek, gdybym był bardziej przewidujący mógłbym zakrzyknąć “a nie mówiłem!”.

Otóż do akcji wkroczył Intel - znany producent procesorów – wielka i bogata korporacja IT. Wprowadzają oni swoją odpowiedź na OLPC – ich produkt, dla odmiany nazywa się Classmate PC i nie kosztuje symbolicznych 100$ tylko 400$. Dlaczego? Otóż na Classmate PC można będzie uruchomić dwa systemy operacyjne – Linuksa i Windows. Mam pewne wątpliwości co do tego sformułowania. Biorąc pod uwagę, że sprzętowo oba komputery nie różnią się zbytnio od siebie różnica w cenie może się brać tylko z oprogramowania. Zresztą wystarczy uruchomić Google, żeby zobaczyć na pierwszym z brzegu screenie, który z systemów znajduje się na pokładzie.
Pod tym adresem znajduje się oficjalna strona intelowskiego projektu World Ahead, którego główną “bronią masowego rażenia” ma stać się Classmate PC. Tamże można zobaczyć jak korporacje wyobrażają sobie dzieci z trzeciego świata. Bardzo pouczające może być też przyjrzenie się krajom, w których projekt rusza – np. na całą Afrykę przypadają dwa centra programu, ale nie zapomniano o ofiarach huraganu Katrina w Nowym Orleanie – ciekawy wybór najbardziej potrzebujących.

Na koniec zacytujmy Billa Gatesa, który teraz wyposaża intelowskie cacka w swoje XP, a wcześniej chyba nie za bardzo podobała mu się koncepcja (Linuksowego) OLPC:

“If you are going to go have people share the computer, get a broadband connection and have somebody there who can help support the user, geez, get a decent computer where you can actually read the text and you’re not sitting there cranking the thing while you’re trying to type. The last thing you want to do for a shared use computer is have it be something without a disk (…) and with a tiny little screen.”

OLPC i pobocza cywilizacji cyfrowej

OLPC

Organizacja OLPC (One Laptop Per Child) prowadzi szczytną w zamierzeniach akcję na rzecz cyfryzacji, edukacji elektronicznej i upowszechniania dostępu do Internetu wśród “najbiedniejszych dzieci świata, żyjących w najodleglejszych jego zakątkach”. Pomysł  dobry i szlachetny – ma na celu zapobieganie, tudzież niwelowanie coraz bardziej uwydatniającego się efektu cyfrowego wykluczenia. (Na temat cyfrowego wykluczenia wypowiadał się całkiem niedawno na swoim blogu Edwin Bendyk). Innymi słowy – dzięki produkowanemu za pieniądze OLPC laptopowi – dzieci z krajów trzeciego świata mają zyskać szansę uczestnictwa w Sieci i skorzystać na tym.

Po laptopie na kretynka? 

Kilkanaście dni temu na YouTube pojawiło się demo interfejsu tego laptopa za 100$ (tyle ma właśnie kosztować jeden egzemplarz. Po jego obejrzeniu ogarnęły mnie wątpliwości. Wszystko – od layoutu po menu poszczególnych aplikacji jest maksymalnie uproszczone. To plus, bo rzeczywiście zbyteczna byłaby komplikacja w produkcie przeznaczonym dla dzieci. Z drugiej jednak strony czym innym jest prostota, a czym innym infantylność. Tymczasem właśnie tak wygląda to, co wyprawia się na ekranie laptopa OLPC. Duże ikony, niestandardowe nazewnictwo (np. “desktop” nazywa się tam “neighbourhood”) i ograniczona ilość tekstu. Zupełnie, jakby twórcy mieli nadzieję dotrzeć z tym sprzętem do analfabetów, którzy posługiwać się nim będą wyłącznie do oglądania obrazków. Tymczasem jasne jest przecież, że laptopy te nie trafią do niepiśmiennych (bo ich należy najpierw nauczyć czytać i pisać – choćby z pomocą właśnie tego sprzętu ale obsługiwanego przez dorosłego człowieka). Mam niejasne wrażenie, że aktywiści OLPC tworząc ten interfejs mieli w głowach obraz małego, czarnoskórego dziecka w spódniczce z palmowych liści, klikającego sobie wśród wielbłądów.
Sieć czy nie sieć? 

Dziwi mnie również to, że sporo aplikacji w produkcie OLPC ma sens jedynie przy dostępie do sieci. (komunikator, przeglądarka, klient poczty) Rzadko bywam w krajach trzeciego świata, ale mam wrażenie, że dostęp (w zamierzeniach twórców głównie bezprzewodowy) do Internetu jest tam mocno ograniczony. Jeśli za to gdzieś Sieć jest, to najprawdopodobniej płatna. Ciężko mi sobie wyobrazić, by dzieci z “odległych zakątków świata” skorzystały więc w pełni akurat z tej opcji.

Nie ma tego złego

Mimo to, jest to jedna z ciekawszych  inicjatyw – ważne jest też to, że jak dotąd jądrem laptopa OLPC jest darmowa dystrybucja Linuksa a nie komercyjny Windows, przeglądarką WWW jest tam Firefox, a edytor tekstów obsługuje format OpenDocument – stosowany m.in w pakiecie OpenOffice. Pozostaje mieć też nadzieję, że nie zawiedzie dystrybucja – że laptopami nie ucieszą się lokalni kacykowie, handlarze bronią, narkotykami i żywym towarem (oni o dostęp do sieci nie muszą się martwić)a rzeczywiście młodzi ludzie, którzy mieli pecha, by urodzić się w najbiedniejszych rejonach ziemi.

Vox Populi, Vox Dei

I znów w odpowiedzi na społeczne zapotrzebowanie poczułem się zobligowany do wydania z siebie kilku słów. Niestety jednak, nawała pracy (której efekty dadzą o sobie kiedyś w końcu znać a Wy zostaniecie o nich bezzwłocznie, na łamach Komerski Info poinformowani) nie pozwala mi na zebranie myśli – co najmniej do najbliższej środy.

Chciałbym jednak zainteresowanych zaprosić do lektury dwóch interesujących wątków na innych blogach, które sprowokowały mnie do dyskusji i do których zamierzam się (gdy tylko minie owa nieszczęsna środa) ustosunkować u siebie.

Tak więc Edwin Bendyk i Jarosław Lipszyc mają głos.